czwartek, 17 maja 2012

W poniższym opowiadaniu napisanym przez Izaaka Bashevisa Singera stajemy w obliczu potwornych konsekwencji głęboko doznawanych sprzeczności. Z jednej strony protagonista, oddany rytualny rzezak, szarpany jest głośnymi wyrzutami sumienia – tego kompasu moralnego, który nieuchronnie kieruje go w stronę współczucia. Z drugiej strony jego życie nabiera prawdziwego znaczenia pod wpływem jego roli w społeczności. Jak może stawić czoła innym, jeśli nie sprosta swojej roli? Jak w ogóle może nakłonić ucha do tego, co mówi mu wewnętrzny głos, głos jego serca?

Isaac Beshevis Singer (laureat literackiej nagrody Nobla) 


RZEZAK


 Jojne Meir powinien był zostać rabinem w Kołomyi30, bowiem dotychczas jego ojciec i dziadek zasiadali na rabińskim fotelu tej miejscowości. Jednakże tym razem zwolennicy kazimierzowskiego dworu stanęli okoniem: tym razem postanowili nie pozwolić chasydowi31 z Turzyska zostać miejskim rabinem. Przekupili pewnego powiatowego dostojnika i wysłali petycję do wojewody. Po długotrwałych sporach chasydzi z Kazimierza w końcu wygrali i osadzili swojego rabina. Aby jednak nie pozostawić Jojnego Meira bez środków do życia, mianowali go miejskim rytualnym rzezakiem.

Kiedy Jojne Meir usłyszał o tym, zbladł jeszcze bardziej niż zwykle. Protestował, że zabijanie nie jest dla niego; że ma zbyt miękkie serce i nie jest w stanie znieść widoku krwi. Lecz wszyscy naskoczyli na niego chcąc go przekonać – przywódcy gminy, członkowie synagogi w Turzysku, jego teść, Reb Getz Frampoler i Rajza Dosze, jego żona. Również nowy rabin, Reb Szolem Lewi Halberstam, naciskał go, aby przyjął tę pracę. Reb Szolem Lewi, wnuk rabiego z Sącza, bał się grzechu zabrania komuś możliwości zarabiania na życie i nie chciał, aby młodszy od niego człowiek pozostał bez chleba. Reb Jakow Leibele, rabin z Turzyska, napisał list do Jojnego Meira mówiący, że człowiek nie może być bardziej litościwy od samego Najwyższego, który jest Źródłem wszelakiego współczucia i litości. Gdy z pobożnością zabijasz zwierzę oczyszczonym nożem, to
--------------------------------------------------------------------
30 Niniejszy tekst jest tłumaczeniem na język polski z angielskiego, na który został przetłumaczony z hebrajskiego przez Mirrę Ginsburg, ponieważ nie ma bezpośredniego przekładu na polski. W angielskiej wersji występują zniekształcone nazwy miejscowości, według których udało się ustalić, iż rzecz mogła mieć miejsce w okolicach Lwowa, w czasach międzywojennych. Jest również zupełnie możliwe, że autor opisując autentyczne wydarzenia, zawiesił akcję gdzieś w bliżej nieokreślonej okolicy, a występujące nazwy są fikcyjne. (przyp. tłum.) 
31 Chasyd to członek dewocyjnego odłamu judaizmu, charakteryzującego się odprawianiem żarliwych, ekstatycznych modłów, oddaniem cadykowi (czyli mistrzowi) oraz, często, ścisłym przestrzeganiem określonych Zakonem rytuałów.
---------------------------------------------------------
uwalniasz duszę, która w nim zamieszkuje. Albowiem dobrze wiadomo, że dusze świętych często wcielają się w ciała krów, drobiu i ryb, ażeby pokutować za jakieś przewinienia.

Po liście rabina Jojne Meir zgodził się, doszedłszy do wniosku, że widocznie został do tego powołany dawno temu i zabrał się do studiowania praw rytualnego zabijania. Już pierwszy akapit najważniejszego dzieła na ten temat mówi, że rytualnym rzezakiem może być tylko człowiek bogobojny, więc Jojne Meir oddawał się Zakonowi z zapałem jeszcze większym niż zwykle.

Jojne Meir – mały, chudy, o bladej twarzy, z rzadką, żółtą kępką włosów na końcu brody, z haczykowatym nosem, zapadłymi ustami i żółtymi, przestraszonymi oczami położonymi zbyt blisko siebie – był znany ze swojej pobożności. Kiedy modlił się, zakładał trzy pary tefilin32: te Rasziego, te Rabiego Tama i te Rabiego Szerira Gaona. Zaraz po zakończeniu przepisowego okresu zamieszkania w domu teścia zaczął ściśle przestrzegać wszystkich postnych dni i wstawać w nocy, aby odprawiać północne obrządki.

Rajza Dosze, jego żona, już wcześniej żaliła się, że Jojne Meir jest nie z tego świata. Skarżyła się swej matce, że nie odzywa się do niej i nie zwraca na nią uwagi nawet w czasie jej czystych dni. Przychodzi do niej tylko w te noce, które następują po odbyciu przez nią rytualnej kąpieli raz na miesiąc. Twierdziła również, że Jojne nie pamięta nawet imion swoich córek.

Po przyjęciu stanowiska rytualnego rzezaka Jojne Meir nałożył na siebie nowe rygory. Jadł coraz mniej i mniej. Prawie przestał mówić. Kiedy żebrak po prośbie zastukał do jego drzwi, Jojne Meir pędził, by go powitać i oddawał mu ostatnie grosze. Prawdą jest, że profesja rytualnego rzezaka wpędziła go w melancholię, ale nie śmiał sprzeciwić się woli rabina. Tak ma być, rzekł sam do siebie – takie jest jego przeznaczenie, żeby sprawiać męczarnie i cierpieć męczarnie. A samo tylko Niebo wiedziało jak bardzo Jojne Meir cierpiał.

Jojne Meir obawiał się, że zemdleje podczas zarzynania swej pierwszej kury, albo że jego ręka nie będzie wystarczająco pewna. Jednocześnie, gdzieś na dnie serca żywił nadzieję, że popełni jakiś błąd, który uwolni go od wypełniania rozkazu rabina. Jednakże wszystko odbyło się zgodnie z regułami.

Wiele razy dziennie Jojne Meir powtarzał sobie słowa rabina: “Człowiek nie może być bardziej litościwy od Źródła całej litości i współczucia.” Tora mówi: “Zabijać będziesz ze stada swojego i z trzody swojej, jako ci nakazałem.”33 Mojżeszowi udzielono wskazówek w jaki sposób zarzynać i otwierać zwierzę w poszukiwaniu nieczystości. To wszystko jest tajemnicą tajemnic – życie, śmierć, człowiek, bydlę... Te, które nie zostaną zarżnięte i tak umierają z różnych chorób i często chorują całe tygodnie i miesiące. W lesie jedne zwierzęta żerują na innych. W morzach ryby połykają ryby. Przytułek w Kołomyi pełen jest kalek i paralityków leżących tam przez całe lata, którzy przeklinają samych siebie. Żaden człowiek nie może uniknąć cierpień tego świata.
-------------------------------------------
 32 Są to małe, skórzane saszetki zawierające karteczki zapisane cytatami z Pisma. Zgodnie z tradycją zakładają je żydowscy mężczyźni na lewe ramię i czoło podczas porannej modlitwy w ciągu tygodnia. 
33 Tłumaczenie własne z angielskiego. (przyp. tłum.)
--------------------------------------------

A mimo to Jojne Meir nie mógł znaleźć żadnej pociechy. Każda drgawka zarzynanego kurczaka odzywała się drżeniem w jego własnych wnętrznościach. Zabijanie każdego zwierzęcia, bez względu na to czy dużego, czy małego, sprawiało mu tyle bólu, jak gdyby podrzynał swoje własne gardło. Ze wszystkich kar, jakie mogły go spotkać, zarzynanie było najgorszą.

Trzy miesiące upłynęły zaledwie od czasu, jak Jojne Meir został rytualnym rzezakiem, ale czas zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Wydawało mu się jak gdyby zanurzony był we krwi i surowicy. Jego uszy rozdarte były gdakaniem kur, pianiem kogutów, gęganiem gęsi, rykiem wołów, beczeniem cieląt i meczeniem kóz, trzepotaniem skrzydeł, drapaniem pazurów po podłodze. Ciała nie chciały znać żadnego usprawiedliwienia i wykrętu – każde z nich opierało się na swój sposób, próbowało uciekać i wydawało się kłócić ze Stwórcą do ostatniego oddechu.

A i własny umysł Jojnego Meira szalał od pytań. Zaprawdę, w celu stworzenia świata Nieskończony musiał przyćmić swoje światło – nie może być wolnego wyboru bez bólu. Lecz ponieważ bydło nie zostało obdarzone możliwością wolnego wyboru, dlaczego ma cierpieć? Jojne Meir przyglądał się z drżeniem jak rzeźnicy ścinali krowy toporami i obdzierali je ze skóry zanim jeszcze wydały swe ostatnie tchnienie i jak kobiety żywcem obdzierały kurczaki z pierza.

W zwyczaju jest, że rytualny rzezak otrzymuje śledzionę i flaki z każdej krowy. Dom Jojnego Meira był pełen mięsa po brzegi. Rajza Dosze gotowała zupę w saganach tak wielkich jak kotły. W ich wielkiej kuchni panował ciągły szał gotowania, pieczenia, smażenia, mieszania i szumowania. Rajza Dosze znów zaszła w ciążę i jej brzuch sterczał spiczasto. Była wielka i tęga, a jej pięć sióstr było tak samo grube jak ona. Przychodziły ze swoimi dziećmi. Teściowa, matka Rajzy Dosze, codziennie przynosiła świeże ciastka i inne przysmaki swojego wypieku. Kobieta nie powinna dopuścić, aby był słyszalny jej głos, lecz służąca Rajzy Dosze, córka woziwody, śpiewała piosenki, tupała wokoło bosymi piętami, snując się po domu z rozpuszczonymi włosami i śmiała się tak głośno, że hałas roznosił się po wszystkich pokojach.

Jojne Meir miał ochotę uciec z tego materialnego świata, ale materialny świat następował mu na pięty. Smród rzeźni nie opuszczał jego nosa. Próbował szukać zapomnienia w Torze, ale okazało się, że Tora też pełna była ziemskich spraw. Uciekł się do Kabały34 chociaż zdawał sobie sprawę, że żaden człowiek nie dokopie się do misteriów, dopóki nie osiągnie czterdziestki. Niezależnie od tego dalej kartkował “Rozprawę o chasydyzmie”, “Ogród”, “Księgę Stworzenia” oraz “Drzewo Życia”. Tam, w wyższych sferach, nie było śmierci, nie było zarzynania, nie było bólu, nie było żadnych żołądków i bebechów, nie było żadnych serc i płuc, i żadnych wątrób, nie było przepon i żadnych nieczystości.

Tamtej pamiętnej nocy Jojne Meir podszedł do okna i spojrzał w niebo. Księżyc rozpościerał poświatę wokół siebie. Gwiazdy błyskały i mrugały, każda w swym własnym niebiańskim sekrecie. Gdzieś ponad Światem Czynów, ponad konstelacjami fruwają
--------------------------------------------
34 Kabbalah - termin ten reprezentuje mistyczną tradycję żydowską. Najważniejszym pismem Kabały jest Zohar. Rabini nie zalecali nauczania tego materiału nikogo poniżej 40-go roku życia, ponieważ łatwo o fałszywą jego interpretację bez uprzedniego, odpowiedniego ugruntowania wiedzy zawartej w Torze i Talmudzie. 
-------------------------------------------
Anioły i Serafiny, i Święte Koła, i Święte Zwierzęta. W Raju misteria Tory ukazywane są duszom. Każdy święty cadyk35 odziedziczył trzysta dziesięć światów i plecie koronę dla Boskiej Obecności. Im bliżej Tronu Chwały, tym jaśniejsze światło, tym czystsza promienistość, tym mniej bezbożnego motłochu.

Jojne Meir wiedział, że człowiekowi nie wolno prosić o śmierć, ale głęboko w sobie tęsknił za nią. Wstrętem go napawało wszystko, co miało związek z ciałem. Nie mógł nawet iść z innymi mężczyznami do rytualnej kąpieli, bo pod skórą każdego widział krew. Każdy kark przypominał Jojnemu Meirowi o nożu. Ludzkie istoty, podobnie jak bydło, miały lędźwie, żyły, flaki, pośladki. Jedno cięcie nożem i ci solidni panowie domu padaliby jak woły. Jak Talmud mówi, wszystko co ma być spalone jest już tak dobre jak spalone. Jeśli końcem człowieka jest zepsucie, robaki i smród, nie jest on w takim razie niczym, jak tylko kawałkiem zgniłego mięsa.

Jojne Meir zrozumiał teraz, dlaczego dawni mędrcy przyrównywali ciało do klatki – do więzienia, w którym dusza siedzi zniewolona, tęskniąca za dniem swego wyzwolenia. Dopiero teraz prawdziwie uchwycił znaczenie słów Talmudu: “Bardzo dobrze, to jest śmierć.” A mimo to człowiekowi zabroniono wyłamywać się ze swego więzienia. Musi czekać na klucznika, aby rozkuł jego kajdany i otworzył mu bramę.

Jojne Meir wrócił do łóżka. Przez całe życie spał na pierzowym piernacie, przykryty puchową pierzyną, z głową na puchowej poduszce – teraz nagle uzmysłowił sobie, że leży na piórach, z których obdarte zostały gęsi. Na sąsiednim łóżku chrapała Rajza Dosze. Od czasu do czasu z jej nosa wydobywał się świst i usta wydymały się jak bania. Córki Jojnego Meira chodziły po kolei do wiadra tupiąc bosymi piętami po podłodze. Spały razem i czasami szeptały i chichotały przez połowę nocy.

Jojne Meir wyglądał synów, którzy mogliby studiować Torę, ale Rajza Dosze rodziła córkę za córką. Kiedy były jeszcze małe, Jojne Meir od czasu do czasu szczypał je w policzek. Kiedy tylko uczestniczył w obrzezce, przynosił im kawałek ciasta. Czasami nawet całował je w głowę. Lecz teraz były duże. Zaczynały wyglądać jak ich matka. Rozrastały się wszerz. Rajza Dosze narzekała, że jedzą za dużo i za bardzo tyją. Wykradały co smakowitsze kawałki z garnków. O najstarszą, Basze, ktoś już się starał. W jednej chwili dziewczyny kłóciły się i urągały sobie, a w następnej czesały sobie nawzajem włosy i plotły warkocze. Bez chwili przerwy paplały o sukienkach, butach, pończochach, paltach i majtkach. Płakały i śmiały się na przemian. Iskały wszy, biły się, kąpały, całowały.

Gdy Jojne Meir próbował je karcić, Rajza Dosze krzyczała: “Nie bij ich! Zostaw dzieci w spokoju!” Albo jazgotała: “Lepiej staraj się, żeby twoje córki nie chodziły boso i nago!”

Po co im tyle rzeczy? Czy to potrzebne, żeby tak ubierać i adorować ciało do tego stopnia? – dziwił się Jojne Meir.

Zanim został rzezakiem rzadko przebywał w domu i niewiele wiedział, co się tam działo. Teraz jednak był i widział, co one robią. Córki wychodziły na grzyby i jagody wraz z dziewczynami z okolicznych domów. Znosiły do domu kosze. Rajza smażyła
-----------------------------------------------
35 Cadyk to przywódca społeczności chasydzkiej. Uważa się, że obdarzony jest specjalnymi, mistycznymi mocami. Słowo “cadyk” dosłownie oznacza “prawego człowieka.” 
-------------------------------------------------
borówki. Krawcowe przyszły do miary. Szewcy mierzyli stopy kobiet. Rajza Dosze kłóciła się ze swą matką o wiano Basze. Jojne Meir słyszał rozmowy o jedwabnej sukience, o aksamitnej sukience, o wszystkich możliwych rodzajach spódnic, okryć, futer.

Kiedy tak leżał nie śpiąc, wszystkie te słowa powracały echem do jego uszu. Tarzały się w luksusie, bo on, Jojne Meir, zaczął zarabiać pieniądze. Gdzieś w łonie Rajzy Dosze rosło nowe dziecko, ale Jojne Meir przeczuwał, że to będzie następna dziewczynka. “Cóż, trzeba przyjąć to, co niebo nam zsyła” – ostrzegł sam siebie.

Przykrył się, ale zrobiło mu się za gorąco. Poduszka pod głową stała się dziwnie twarda, jak gdyby pośród pierza był ukryty kamień. On, Jojne Meir, sam był ciałem: stopami, brzuchem, piersią, łokciami. Zakłuło go w kiszkach. Podniebienie było suche.

Jojne Meir usiadł. “Ojcze na niebie. Nie mogę oddychać!”

Elul36 jest miesiącem skruchy. W poprzednich latach Elul przynosił ze sobą poczucie podniosłego spokoju. Jojne Meir lubił chłodny powiew napływający od strony lasu i ogołoconych żniwem pól. Mógł godzinami wpatrywać się w jasnobłękitne niebo z jego postrzępionymi obłokami, które przypominały mu len, w który owinięte były owoce etrog37 na święto Szałasów. Babie lato snuło się w powietrzu. Liście na drzewach żółkły szafranowo. W świergocie ptactwa słyszał melancholijną zadumę Uroczystych Dni, kiedy człowiek robi obrachunki ze swą własną duszą.

Lecz dla rzezaka Elul jest czymś zupełnie innym. Olbrzymie ilości bydła zabija się na Nowy Rok. Przed Jom Kipur (Dniem Pojednania) każdy poświęca ofiarnego ptaka. Na każdym podwórku koguty piały i kury gdakały, a wszystkie miały być zabite. Wtedy przychodzi święto Sukot (Kuczki), święto Hoszana Raba, święto Szemini Aceret, święto Simchat Tora (Radość Tory) i Szabat Genesis. Z każdym z tych świąt wiąże się jakieś zarzynanie. Miliony sztuk drobiu i bydła żywe teraz, skazane są na śmierć.

Jojne Meir przestał sypiać po nocach. Gdy tylko się zdrzemnął, natychmiast opadały go zmory. Krowy przybierały ludzkie, brodate i pejsate kształty z jarmułkami na głowach za rogami. Jojne Meir zabijał cielaka, który zamienił się w dziewczynę. Błagała go o litość, a jej szyja pulsowała. Popędziła do obory spryskując krwią całe podwórko. Śniło mu się nawet, że zarżnął Rajzę Dosze zamiast owcy. W jednym z takich nocnych koszmarów usłyszał ludzki głos dochodzący z zarzynanej kozy. Z poderżniętym gardłem koza wskoczyła na niego i próbowała go ubóść przeklinając w języku aramaik i po hebrajsku, opluwając go śliną i pianą.

Jojne Meir zerwał się cały zlany potem. Kogut zapiał na podobieństwo dzwonu. Inne zwierzęta odpowiedziały jak kongregacja odpowiadająca kantorowi. Jojnemu Meirowi wydawało się, że ptactwo wykrzykiwało pytania, protestowało, lamentowało chórem na niedolę jaka na nie spadła.
-------------------------------------------
36 Elul jest nazwą jednego z miesięcy kalendarza żydowskiego, obejmującego drugą połowę sierpnia i pierwszą września wg. kalendarza gregoriańskiego; w miesiącu tym następuje żydowski Nowy Rok. 
37 Etrog - owoc cytrusowy zaliczany do czterech gatunków, którymi potrząsa się podczas święta Szałasów, czyli Sukot. 
-------------------------------------------
Jojne Meir nie mógł zaznać spoczynku. Usiadł, złapał się za pejsy z obu stron i zaczął się trząść. To obudziło Rajzę Dosze.

- Co się dzieje?
- Nic, nic.
- Czego się trzęsiesz?
- Zostaw mnie.
- Przestraszyłeś mnie!

Po chwili Rajza Dosze chrapała dalej. Jojne Meir wstał z łóżka, umył ręce i ubrał się. Chciał posmarować popiołem czoło i odmówić północne modły, ale jego wargi nie chciały wypowiadać świętych słów. Jakże mógł żałować zniszczenia Świątyni, jeśli rzeź szykowała się tutaj, w Kołomyi, a on, Jojne Meir, był Tytusem, Nabuchodonozorem!38

Powietrze w domu było duszące. Cuchnęło potem, tłuszczem, brudną bielizną, sikami. Jedna z jego córek coś mamrotała przez sen, druga jęczała. Łóżka trzeszczały. Jakieś szelesty dochodziły z szaf. W kojcu pod piecem siedziały ofiarne kurczaki, które Rajza Dosze hodowała na Dzień Pojednania. Jojne Meir słyszał chrobotanie myszy i cykanie świerszcza. Wydawało mu się, że słyszy korniki przegryzające się przez sufit i podłogę. Niezliczone stworzenia otoczyły człowieka, a każde z nich ma swoją naturę, swoje własne roszczenia w stosunku do Stwórcy.

Jojne Meir wyszedł na podwórko. Wszystko tu było chłodne i świeże. Tworzyła się mgła. Na niebie migotały gwiazdy północnej godziny. Jojne Meir odetchnął głęboko. Poszedł po mokrej trawie wśród liści i krzaków. Jego skarpetki zmoczyły się powyżej kapci. Doszedł do drzewa i stanął. Wydało mu się, że w gałęziach są jakieś gniazda. Usłyszał ćwierkot przebudzonych piskląt. Żaby rechotały w bagnie po drugiej stronie wzgórza. “Czy one nigdy nie śpią? – zapytał Jojne Meir. – Ich głosy są jak ludzkie.”

Od kiedy Jojne Meir zaczął zabijać, jego umysł dostał obsesji na punkcie żywych stworzeń. Borykał się z najprzeróżniejszymi pytaniami. Skąd się biorą muchy na przykład? Czy rodzą się z łona matki, czy może wylęgają się z jajek? Jeżeli wszystkie muchy wymierają w zimie, skąd się biorą nowe w lecie? A sowa, która mieszka pod dachem synagogi – co ta robi, kiedy przyjdą mrozy? Czy siedzi tam nadal? A może odlatuje do ciepłych krajów? I jak można przeżyć w czasie siarczystych mrozów, skoro ledwo można wytrzymać pod pierzyną?

Jakaś nieznajoma miłość przepełniała Jojnego Meira do tych wszystkich pełzaczy i lataczy, rodzących się i rojących. Nawet i myszy – czy to ich wina, że są myszami? Cóż mysz złego robi? Jedynym co chce jest kawałek sera lub kilka okruszków. Dlaczego kot jest ich takim zaciętym wrogiem?

Jojne Meir kołysał się w przód i w tył w ciemnościach. Być może rabin ma rację. Człowiek nie może być i nie wolno mu być bardziej litościwym i współczującym niż Pan uniwersum. A mimo to on, Jojne Meir, był chory z litości. Jakże ktoś może modlić się o
-----------------------------------------
38 Tytus był potężnym rzymskim cesarzem w I w. AD. W roku 70 opanował i zniszczył Jerozolimę, biorąc do niewoli i wyganiając całą żydowską populację. Postąpił podobnie jak Nabuchodonozor, król Babilonu od 605 - 562 pne., który w 586 roku oblegał Jerozolimę, a po jej zdobyciu dokonał całkowitego zniszczenia.
---------------------------------
życie w nadchodzącym roku lub o dogodne miejsce w Niebie, gdy odziera innych z życiodajnego tchnienia?

Jojne Meir pomyślał, że sam Mesjasz nie zdoła odkupić świata tak długo, jak długo niesprawiedliwość będzie wyrządzana zwierzętom. Według prawa wszystko powinno powstać z umarłych: każda krowa, ryba, komar, motyl. Nawet i w robaku pełzającym w ziemi żarzy się boska iskra. Zabijając każde stworzenie, zabijasz Boga...

- Biada mi, tracę rozum! – zamruczał Jojne Meir.

Tydzień przed Nowym Rokiem zabijanie zaczęło się na dobre. Jak dzień długi Jojne Meir stał nad dołem zarzynając kury, koguty, gęsi, kaczki. Baby się pchały, kłóciły, próbowały docisnąć się do rzezaka bez kolejki. Inne żartowały, śmiały się, przekomarzały i pokpiwały. Wokół fruwały pióra, a podwórko wypełnione było gdakaniem, gęganiem, kwakaniem i wrzaskami kogutów. Czasem jakiś ptak zakrzyczał jak ludzka istota.

Jojne Meir po brzegi pełen był rwącego bólu. Aż do tego dnia nadal miał nadzieję, że przywyknie do zabijania. Lecz teraz wiedział już, że gdyby nawet robił to sto lat, jego cierpienie się nie skończy. Dygotały mu kolana. Brzuch rozdęty. W ustach gorzki ślinotok. Rajza Dosze była też na podwórku ze swymi siostrami i gawędziła z kobietami życząc im błogosławionego Nowego Roku i żywiąc pobożne życzenia, że spotkają się znowu za rok.

Jojne Meir obawiał się, że już nie zarzyna zgodnie z Zakonem. W pewnym momencie zrobiło mu się czarno w oczach, w następnym złotawo-zielono. Co chwila sprawdzał ostrze noża paznokciem palca wskazującego, aby upewnić się, że nie jest wyszczerbiony. Co kwadrans musiał iść oddać mocz. Gryzły go komary. Wrony krakały na niego w gałęziach drzewa. Stał tam do zachodu słońca, a dół wypełnił się krwią.

Po wieczornych modłach Rajza Dosze postawiła przed nim zupę gryczaną i pieczeń. Lecz choć Jojne Meir nie tknął jedzenia od rana, nie mógł jeść. Gardło miał skurczone, jakaś gula siedziała mu w przełyku i ledwo przełknął pierwszy kęs. Odmówił shemę39 rabbiego Isaaca Lurii, wyspowiadał się i bił się w piersi jak człowiek śmiertelnie chory.

Jojne Meir myślał, że nie uśnie tej nocy, ale jego oczy zamknęły się, gdy tylko głowa dotknęła poduszki i wypowiedział ostatnie błogosławieństwa przed snem. Wydało mu się, że szuka nieczystości w zarżniętej krowie, rozcinając jej brzuch, wyrywając jej płuca i nadymając je. Co to miało znaczyć? Przecież to było zazwyczaj zadanie rzeźnika. Płuca rosły i rosły, pokryły cały stół i wypuczyły się aż do sufitu. Jojne Meir przestał dmuchać, ale płaty dalej rozdymały się same. Mniejszy płat, ten, który zwany jest “złodziejem”, zatrząsł się i zachwiał, jakby chciał pęknąć. Nagle jakiś świszczący, kaszlący, warczący szloch wyrwał się z tchawicy. Dybbuk40 zaczął mówić, krzyczeć, śpiewać, wyrzucać z siebie potok wersetów, cytatów z Talmudu, fragmentów Zoharu. Płuca wyrosły i poleciały trzepiąc jak skrzydłami. Jojne Meir chciał uciekać, ale drzwi zastawione były
---------------------------------------------------
39 Żydowskie wyznanie wiary; jedna z podstawowych żydowskich modlitw: “Posłuchaj, o Izraelu, Pan jest naszym Bogiem, Pan jest Jeden.” 
40 Zagubiona dusza, która według żydowskiego folkloru zasiedla i kontroluje żyjące ciało, dopóki nie zostanie wygoniona za pomocą odpowiednich rytuałów religijnych. 
-------------------------------------------
przez czarnego byka z czerwonymi oczami i nastawionymi rogami. Byk zacharczał i otworzył pysk pełen długich zębów.

Jojne Meir zatrząsł się i ocknął. Jego całe ciało było skąpane w pocie. Jego głowa była spuchnięta i jak wypełniona piachem. Jego stopy leżały na sienniku drętwo jak kłody. Zebrał się w sobie i usiadł. Założył chałat i wyszedł na dwór. Noc wisiała ciężka i nieprzenikniona, gęsta ciemnością przed świtaniem. Od czasu do czasu powiew wiatru dobiegał skądś, jak westchnienie czegoś niewidzialnego.

Mrowienie przebiegło mu przez krzyż, jakby ktoś przejechał go piórkiem po plecach. Coś w nim zaszlochało i zakpiło: “No i cóż z tego, że rabin tak powiedział? – rzekł do siebie. – I nawet gdyby Bóg Najwyższy rozkazał, to co? Obejdę się bez nagród na tamtym świecie! Nie chcę żadnego Raju, żadnego Lewitanu, żadnego Dzikiego Byka! Niechaj mnie rozciągają na madejowym łożu. Niechaj mnie wtrącą do piekieł. Nie będę miał żadnego z twych przywilejów, Boże! Już się nie boję twojego Sądu! Jestem zdrajcą Izraela, zbrodniarzem z premedytacją! – wrzeszczał Jojne Meir. – Mam więcej współczucia niż Najwyższy Bóg, więcej, więcej! On jest okrutnym Bogiem, Człowiekiem Wojny, Bogiem Zemsty. Nie będę Mu służył. To jest zatracony świat!” Jojne Meir roześmiał się, choć łzy gorące płynęły po jego policzkach rzęsiście.

Jojne Meir poszedł do komórki, gdzie trzymał swoje noże, osełki i nóż do obrzezki. Zebrał je wszystkie i wrzucił do dołu za wychodkiem. Wiedział, że bluźni, że znieważa święte narzędzia, że zwariował – ale już nie chciał być normalny.

Wyszedł z podwórka i zaczął iść w stronę rzeki, mostu, lasu. Jego talit41 i tefilin?! Nie, już ich nie potrzebował! Saszetka zrobiona była ze skóry krowiej. Jej przegródki zrobione były z cielęcej. Sama Tora napisana została na pergaminie. “Ojcze w Niebie, Ty jesteś mordercą! – krzyczał głos w Jojnem Meirze. – Jesteś zabójcą i Aniołem Śmierci! Ten cały świat jest jedną wielką rzeźnią!”

Kapeć spadł z jego stopy, ale zostawił go idąc dalej w jednym kapciu i jednej skarpetce. Zaczął wołać, wrzeszczeć, śpiewać. “Sam się odwodzę od rozumu – myślał – Lecz już to samo jest oznaką szaleństwa...” 

Otworzył wrota swego mózgu, a szaleństwo wpłynęło weń, zalewając wszystko. Z minuty na minutę Jojne Meir był coraz bardziej zbuntowany. Zrzucił jarmułkę, złapał frędzle kamizelki i pourywał je, a następnie porozrywał na strzępy kamizelkę. Owładnięty został siłą i lekceważeniem człowieka, który strząsnął z siebie wszystkie obciążenia.

Psy goniły za nim szczekając, lecz odpędził je. Otwierały się drzwi. Mężczyźni wybiegali boso z pierzem przyczepionym do jarmułek. Baby wychodziły w halkach i szlafmycach. Wszyscy wrzeszczeli próbując zagrodzić mu drogę, ale Jojnemu Meirowi udawało się wymykać.

Niebo sczerwieniało jak krew i okrągła czaszka wycisnęła się z krwawego morza jak z łona rodzącej kobiety.

Ktoś pobiegł powiedzieć rzeźnikom, że Jojne Meir postradał rozum. Przybiegli z kijami i powrozami, ale Jojne Meir był już za mostem i pędził przez ścierniska pól. Biegł i rzygał. Padał i wstawał, pokaleczony i potłuczony. Pastuchy, którzy paśli konie w nocy,
------------------------------------------
41 Czworokątny szal modlitewny zakładany przez mężczyzn podczas porannych modlów. 
------------------------------------------
szydzili z niego i obrzucali go końskim łajnem. Krowy na pastwisku biegły za nim. Dzwonki dzwoniły jak na pożar.

Jojne Meir słyszał wrzaski, nawoływania, tętent biegnących stóp. Ziemia uciekła mu spod nóg i Jojne Meir potoczył się po stoku wzgórza. Dotarł do lasu, przeskakując kępy darni i mchu, kamienie i strugi. Jojne Meir wiedział, że to nie rzeka rozciąga się przed nim – to było krwawe bagno. Krew lała się ze słońca, plamiąc pnie drzew. Z ich gałęzi zwisały flaki, wątroby, nerki. Poćwiartowane bydło wstawało na nogi i rzygało na niego żółcią i brzusznym szlamem. Jojne Meir nie mógł uciekać. Miriady krów i ptactwa otoczyły go, gotowe wziąć na nim odwet za każde cięcie, za każdą ranę, za każde podcięte gardło, za każde wydarte pióro. Z krwawiącymi gardłami śpiewały zgodnym chórem: “Każdy może zabijać i każde zabójstwo jest dozwolone.” 

Jojne Meir wybuchnął płaczem, który rozniósł się po lesie echem wielu głosów. Wzniósł pięść ku Niebu: “Ty diable! Ty morderco! Ty drapieżna bestio!” 

Przez dwa dni rzeźnicy szukali go, ale nigdzie nie można go było znaleźć. Wtedy Zeinwel, właściciel młyna, przyszedł do miasta z wiadomością, że zwłoki Jojnego Meira zatrzymały się na rzecznej tamie. Utonął.

Natychmiast ludzie z zakładu pogrzebowego udali się tam i przywieźli zwłoki. Było wielu świadków, którzy zeznali, że Jojne Meir zachowywał się jak wariat, zaś rabin zawyrokował, że jego śmierć nie była samobójstwem. Zwłoki umyto i pogrzebano na cmentarzu w pobliżu grobów jego ojca i dziadka. Sam rabin wygłosił mowę pogrzebową.

Ponieważ były wakacje i obawiano się, że Kołomyja może zostać bez mięsa, gmina w pośpiechu wysłała dwóch posłańców, aby przywiedli nowego rzezaka.


Od tłumacza: Tłumacz pragnie w tym miejscu podziękować wszystkim osobom należącym do warszawskiej społeczności żydowskiej i innym, które pomogły we właściwym przekładzie terminów należących do kultury i religii żydowskiej. 


Piotr Listkiewicz

piątek, 18 listopada 2011

WEGETARIANIZM - WYPOWIEDŹ JEZUSA

Fragment książki "Ewangelia św. Jana w świetle nauk mistycznych" M.Charana Singha, tłum. Piotr Listkiewicz.
We fragmencie posłużono się cytatem z "Ewangelii Esseńskiej św. Jana" odnalezionej w Egipcie w XX w.

33.       Mistrzu, wielu chrześcijan uważa, że jedzenie mięsa i picie alkoholu zostało usankcjonowane w Ewangelii, ponieważ Jezus sam jadał ryby i karmił nimi tłumy oraz nalewał wino swoim uczniom w czasie Ostatniej Wieczerzy. Czy możesz nam to wyjaśnić?

Mistrz:             Siostro, nie wiem doprawdy czy powiedział to Jezus, czy jest to tylko nasze usprawiedliwienie picia wina i jedzenia ryb. Bardzo trudno powiedzieć czy Jezus pozwalał swoim uczniom jeść ryby i pić alkohol. Wydaje mi się, że w jakiś czas po jego śmierci ludzie zaczęli ulegać pokusom picia wina i jedzenia mięsa i mogło to mieć wpływ na treść Ewangelii. Zaś znajdując usprawiedliwienie w Ewangelii, mogli z czystym sumieniem zabijać dla podniebienia. Być może również ryby i wino mogły służyć jako symbole, których znaczenie zostało zagubione i niewłaściwie zinterpretowane podczas licznych przepisywań i tłumaczeń.

            W pierwszym rozdziale Biblii nakazana jest dieta wegetariańska:

I rzekł Bóg: Oto dałem wam wszelkie ziele, wydawające z siebie nasienie, które jest na obliczu wszystkiej ziemi; i wszelkie drzewo, na którym jest owoc drzewa, wydawające z siebie nasienie, będzie wam ku pokarmowi.
I wszelkiemu zwierzowi ziemskiemu, i wszystkiemu ptactwu niebieskiemu, i wszelkiej rzeczy poruszającej się na ziemi, w której jest dusza żywiąca; wszelka jarzyna ziela będzie ku pokarmowi; i stało się tak. (Gen. I:29,30).

            Są również inne ustępy w Biblii, gdzie pogardza się mięsem. Na przykład:

Ale Daniel postanowił w sercu swoim, żeby się nie mazał pokarmem potraw królewskich, ani winem, które król pijał; (Dan. I:8).
Doświadcz proszę sług twoich przez dziesięć dni, a niech nam dadzą jarzyn, którebyśmy jedli, i wody, którąbyśmy pili. (Dan. I:12).
A po wyjściu dziesięciu dnia okazało się, że ich twarze były piękniejsze i byli tłustsi na ciele, niż wszyscy młodzieńcy, którzy jedli pokarm z potraw królewskich. (Dan. I:15).

            Jak wspomniano w liście 441 w książce “Boskie Światło”, najlepszą odpowiedzią na twoje pytanie czy Jezus był wegetarianinem, jest cytat z fragmentów Ewangelii Esseńskiej św. Jana, która - jak się mniema - jest bezpośrednim przekładem z języka aramaic i oddaje czyste, oryginalne słowa Jezusa. [...] Zwróć uwagę, że cytat z Genezis I:29,30 jest również zawarty w tej Ewangelii.

Ale oni mu odrzekli: “Dokąd mamy iść Mistrzu, bo z tobą są słowa żywota wiecznego? Powiedz nam, jakich grzechów wystrzegać się mamy, ażeby nigdy więcej nie oglądać choroby?”
Jezus odpowiedział: “Niech się stanie zgodnie z waszą wiarą” - i usiadł wpośród nich, mówiąc: “Powiedziano im w dawnych czasach: ‘Szanuj Ojca twego niebieskiego i twą Matkę ziemską, spełniaj ich przykazania, ażeby dni twoje na ziemi długie były!’ A następne dane było przykazanie: ‘Nie będziesz zabijał!’ Bo życie dane jest wszystkiemu od Boga, a co dane zostało od Boga, niech żaden człowiek nie waży się zabrać. Bo mówię wam w prawdzie, od Matki pochodzi wszystko życie na ziemi; dlatego ten, który zabija, zabija swego brata. A od niego ziemska Matka odwróci się i oderwie od niego swoje ożywiające piersi. I przepędzą go jej aniołowie, a Szatan zamieszka w jego ciele. A ciało zarżniętych zwierząt w jego ciele stanie się jego własnym grobem. Bo mówię wam w prawdzie, ten który zabija, zabija siebie; a ten kto spożywa ciało zarżniętych zwierząt, spożywa ciało śmierci... I ich śmierć stanie się jego śmiercią. Bo zapłatą za grzech jest śmierć!”
“Nie zabijaj, ani też nie spożywaj ciała twych niewinnych ofiar, ażebyś nie został niewolnikiem Szatana. Bo jest to droga cierpień i prowadzi do śmierci. Lecz spełniaj wolę Bożą, ażeby Jego aniołowie mogli ci służyć na drodze twojego życia. Dlatego bądź posłuszny słowom Boga: ‘Oto dałem wam wszelkie ziele, wydawające z siebie nasienie, które jest na obliczu wszystkiej ziemi; i wszelkie drzewo, na którym jest owoc drzewa, wydawające z siebie nasienie, będzie wam ku pokarmowi. I wszelkiemu zwierzowi ziemskiemu, i wszystkiemu ptactwu niebieskiemu, i wszelkiej rzeczy poruszającej się na ziemi, w której jest dusza żywiąca; wszelka jarzyna ziela będzie ku pokarmowi.’ Także mleko wszystkiego, co porusza się i żyje na ziemi, będzie dla ciebie pożywieniem; tak jak dane im zostało wszystko zioło zielone, tak ja daję wam ich mleko. Ale ciała i krwi, która je ożywia, nie będziesz jadł”.

            Nie wydaje mi się, żeby Jezus mógł nauczać, że możemy jeść ryby i pić wino. Jest powiedziane, że “co posiejesz, to zbierzesz”. Czyż może on popierać zabijanie? Powiedział: Mojżesz rzekł wam,nie będziesz zabijał”. Co to jest zabijanie? Zabieranie życia stworzeniu. Mojżesz nie powiedział: Nie będziesz zabijał ludzi, lecz powiedział: Nie będziesz zabijał.

            Jezus mówi, że nie mówiąc już o zabijaniu, nie powinno się nawet ranić czyichś uczuć (Mat. V:21,22). Był tak pełen współczucia, był tak pokornego i łagodnego serca – jakże zatem można wierzyć, że zezwalał na jedzenie mięsa? Jak można nawet zakładać, że Jezus zabijał dla pożywienia, kiedy nie chciał nikogo nawet urazić, kiedy zalecał nadstawianie drugiego policzka? (Mat. V:38,39). W swoim podejściu do wszystkiego był tak łagodny, że po kimś takim doprawdy trudno się spodziewać zabijania dla pożywienia. “I temu, który się z tobą chce prawować, a suknię twoją wziąć, puść mu i płaszcz;” (Mat. V:40). “Darmoście wzięli, darmo dawajcie”. (Mat. X:8). Dając ludziom, nie bierzcie zapłaty - dawajcie za darmo. Czyż można powiedzieć, że ktoś tak kochający, łagodnego serca, pełen współczucia, mógłby doradzać ludziom zabijanie, żeby jeść? Jak można nawet myśleć, że Jezus mógł jeść mięso, kiedy kładł tak wielki nacisk na to właśnie przykazanie Mojżesza. Musi być jakiś błąd w naszym rozumowaniu.


czwartek, 10 listopada 2011

Z PERSPEKTYWY WŁASNEGO CHLEWA...

Ludzie zwierzętom zgotowali ten los...


Wiktoria Leśniakiewicz -




-Jak ja nie lubię poniedziałku! - łeb mi pęka po wczorajszym... - a tu jeszcze tyle roboty!
-Jak on dziś jedzie tym ciągnikiem, wściekł się czy co? Zlecę z niego i szlag mnie trafi!...

---oooOooo---

- Co to jest? Ciemno?... Płynę?... co mnie pcha? Wiruję? - co to jest?! Mamusia? Tatuś - to ja w wózeczku. O, dziadzio daje mi pieniądze na odpust w Biniszewie. He! - pierwszy papieros ukradłem stryjowi. Toż to całe moje życie! Jak w kinie - tylko „żywiej”! znowu wiruje mi w głowie! Tylko głowa, myśli, odczucia...
  Zimno, ależ zimno i deszcz leje jak z cebra, co to jest? Gdzie ja jestem? Przyczepa? Świnie? - i ja między nimi?
- Kurczę - obudźcie mnie! Zmora jakaś senna czy co?
- Baśka! Basia! - OBUDŹ MNIE!!!
Co one tak się pchają? Tłoczą! Kwiczą, ryczą - nie wytrzymam tego ryku. No nie, ten smród, gnój!...
- Jak łazisz knurze! Moje nogi!!! Co je straszysz stary idioto - klepał je będzie! No nie, zadepczą, zadepczą mnie...
- Kurde, te dechy maja takie zadziory i gwóźdź jakiś wystaje, o do licha! - rozdarłem sobie skórę! Krew!... Krew mi się leje, słabo mi. Nic nikogo to nie obchodzi?
- Hej ludzie! - pomóżcie mi się stąd wydostać, bo mnie zadepczą! Czy nikt mnie nie słyszy? Przecież pełno tu chłopów?  Jak można ładować tyle zwierząt na przyczepę, nie ma się jak ruszyć i jeszcze ten deszcz. Żadnej osłony! Żadnej plandeki!...
- No świnie, to świnie - lałem je nie raz po szynkach tylko klaskało, no i dobrze. Jak się obudzę, a wpadnę do chlewu, to nie daj Bóg! Pełno mam brudnej słomy w gębie, niedobrze mi, całą gębę mam w gnoju. Powietrza!!!
- Nieeee!!! NIEEE!!! - jak mnie niesiesz! - mój kręgosłup! (O Boże! - ja mam ogon?!?!?!... - co za rozdzierający ból!)
Tatuś! Tatuś! - Co za ulga. Nie, on mnie nie słyszy i nie widzi. Tato, to jaaaa!!! Jestem zwierzęciem?... Przecież myślę! Jestem! Widzę wszystko! Tatuś mnie kupił - no dobrze, że chociaż On... Ufff... - czysta słoma, dobre i to. O, dąb pod sklepem, to już blisko domu.
- Mamusia! Basia! - też mnie nie poznają?... Mamusia w czarnej sukience? Basia też? Co tu się dzieje? OBUDZIĆ SIĘ, OBUDZIĆ SIĘ ZA WSZELKĄ CENĘ! - Nie - co jest!? - do chlewa? Tato! - MNIE DO CHLEWA!?  Co jest do pioruna ciężkiego!? Dwanaścioro nas w boksie, nigdy nie myślałem, że to tu tak tłoczno...
- Nie obwąchuj mnie brudny warchlaku!
Położę się przy ścianie. Ależ tu brudno. Kładę się, wszystko mnie boli (mógłby ojciec wybrać trochę tego gnoju i dać świeżej podściółki, przecież jest na tyle słomy. No jak tu leżeć w takim szambie?).
- A tam, przecież w końcu się obudzę. To pierwsze, co zrobię, to pójdę do chlewu i posprzątam. Dam lepszej karmy, co mi tam, teraz na to wygląda, że ja jeden z nich. Rano powiem Baśce, że byłem świnią, ale będzie ubaw!... No, pamiętam, jak kiedyś mówiła, że Jola jej opowiadała jak kończyła jakiś tam kurs i medytowali i jej koleżance wyszło, że była faraonową, a ona pieskiem cesarzowej. Ja nie byłem na takich głupotach, a co mi się przytrafiło? - bez tych medytacji jestem świnią w swoim własnym chlewie! Ciemno się robi, jak się ten mrok przelewa przez okienka. Trzeba poprzecierać te pajęczyny, ale wielki - bestia - lezie po ścianie! Widać nie ma wiatru, na jabłonce ani listek nie drgnie... Much tu od groma, no to i pająki maja używanie. Trza cos będzie z tym zrobić...
- Co jest!? - Mysiata? Jezu, ona liże mi ranę, a jak mnie zaraz użre? - czuje krew... Nie... - wylizała tylko. Poczciwa Mysiata. A Tatuś rany nie zauważył. Zresztą kto by się tym przejmował pokaleczoną świnią. Zagoi się i już, przecież ja sam też tak mówię... - psiamać! - mówiłem - przecież teraz tylko chru-chrumkam. Kwiczę, no tak tylko kwiczę - przecież słyszę sam siebie. Tylko myślę. Jakby myśli były w przeźroczystym, zamkniętym słoju, tam się kłębiły. Nie mogą wyjść, wypłynąć, wypełznąć na zewnątrz. To pewno dlatego mnie nie słyszą, nie rozumią...
Ciasno mi, tak właśnie - ciasno. Duszę się sam w sobie, jakbym miał za ciasne ciało w stosunku do duszy. To prawie fizyczny ból. Wszystko wiem, widzę, czuję, poznaję, a jednak jest mi ciasno w samym sobie.
A wokół wszystko duże, odległe, sufit wysoko, okna daleko, głowę jakoś ciężko podnieść - jakbym miał sztywny kark. Podrzucać głową trzeba, wtedy to lepiej wychodzi. - E, ktoś idzie...
- Mamusia!!! Chamy - kurde - nie pchać się, stratujecie mnie! Co jest do żarcia? - he!, przecież że ziemniaki z pokrzywą parzone i to tak na okrągło, aż do przymrozków.
Nie będę jeść.

---oooOooo---

Jednak się nie przebudzę z tego koszmaru. Który to już dzień? Sen nigdy tak długo nie trwa. Co ja tu ze sobą  zrobię? Nie będę jadł, niech zdechnę - przecież to nie jest życie! Nie wstanę, utopię się w tej gnojówie...
 - Myszata!? Co ty chcesz? Nie do wiary! Przyniosłaś mi w pysku ziemniaki? Nie myślałem, że można tak delikatnie ryjkiem podsuwać jedzenie. Wyleczyłaś mi ranę, a teraz nie chcesz, bym się zagłodził? Przecież ty tylko nierogacizna jesteś... Widziałem, jak drżałaś, kiedy Tatuś widłami zdzielił knura, ale przecież Tatuś prześcielał słomę!
Jezu, już chyba jesień, rumienią się jabłka, słońce złoci liście, na polach pewno już po zbierkach... - Boże! - za co mnie takie więzienie spotyka? Słyszę śmiech Basi, Krzyś pewnie mnie już nie pamięta. Widziałem, jak patykiem bił prosięta, a Basia nic mu nie powiedziała. Chyba teraz wiem to, czego Oni nie wiedzą, Krzysio też taki będzie?... Nieraz słyszałem, że trzeba mieć serce dla zwierząt. Co to jest to „serce dla zwierząt”?  - to, że byle co jemy, bo jesteśmy głodni, no to jemy. To, że rzadko się tutaj sprząta? - że jest mokro i śmierdzi? Tatuś już może tyle sił nie ma, ale i mi kiedyś też nie zależało... Warchlaczek cały dzień konał w bólach, no jest ich dwanaście, to prawda - ale też skąd brać na weterynarza? Wiem, że uparowali z ziemniakami tego warchlaczka, Myszowata nie jadła na wieczór z przejęcia. Tatuś myślał, że jest chora, postali z Mamusią i mówili o dorżnięciu, no to na rano już jadła z czystego strachu.
- Że czasem kopną, walną widłami, wody w poidło zapomną nalać? - kłopoty i troski ich żrą, to i tak jedno myśli, że drugie dało.

---oooOooo---

Chyba śnieg z deszczem zawiewa, ponuro tu jakoś. Wczoraj dwie lochy zabrali... - nie wróciły już do boksu. Słyszałem, jak ostrzyli noże o kamień. Krzyś obracał koło. Cieszył się, że będzie święto. Potem były wrzaski loch i głuche uderzenia... - jedna chyba dwa razy dostała w łeb, bo słychać było, jak grzebie ziemie racicami i charczy. Cisza taka wielka nastała w chlewie, słychać było tylko miarowe pochrapywanie i ten urywany, krótki oddech paraliżował mi głowę. Mrowiło mi się przed oczami, gdybym mógł, to ocierałbym pot ratkami z krótkiego, wypukłego czółka, a tak to zalewał mi oczka...
- Boże wielki, wiem, że tak to już jest, że jedni jedzą drugich, ale we Wigilię, jak Tatuś przyjdą z opłatkiem i resztkami ze stołu, pozwól mi bym przemówić, ten jeden raz. Nie będzie zdziwiony - przecie wszyscy wiemy, że we Wigilię można. Bo ja już teraz wiem o tym „sercu dla zwierząt”. A przecież słyszałem czasem w audycjach o opiece, o trosce, poszanowaniu dla zwierząt, o godności i śmiałem się, a i czasu nie było, by rozmyślać. Myślałem wtedy: żyć trzeba, jeść trzeba, piętro na domu podnieść, ropa drożeje i gdzie tu o godności dla świni? A dla mnie to kto ja ma? - jak siedem nocy z pszenicą stałem pod skupem???... Boże! No powiedz coś! A może trzeba mi było tu cztery miesiące przebyć, żeby to ze świńskiej perspektywy zobaczyć?

---oooOooo---

Od wczoraj znowu śnieżyca, takie mleko za oknami. Tatuś choinkę przyniósł, bo okrzesane gałęzie za próg rzucił. Rozpachniały się na cały chlew. Łzy mi pociekły, na gęstych rzęsach wisiały, jak rosa jesienią na pajęczynach. Myszowata zlizała mi je, jakby mi na pociechę. Już nie długo, a ostrzegę Tatusia. To twardy chłop. Nie ucieknie. Na pewno wysłucha. Może Myszowatej da dożywotni wycug jak starej klaczy Basi po dziadku Franciszku?
Piekli placki, taki zapach chleba i ciasta snuł się po obejściu, że aż tutaj zalatywało. Krzyś chyba dostał buty od Mikołaja, bo Basia przegoniła go ze stajni. Rośnie mi chłopak na pociechę. Mi czy im? - już sam nie wiem i nie wiem, jak to się skończy...
- Jezus Maria, znowu Józek zza rzeki przyszedł. Ruch na podwórku jakiś większy... Noże, znowu noże ostrzą!
- Myszowata! Myszowata! Idź w kat, słomą, tak słomą cię przykryję, jeszcze trochę... - taaak... wiem w końcu od czego jest ryj i mocne racice. Nie wychodź!
Jakże ten nóż dźwięczy o kamień i koło się nierówno obraca...
Wrzątek do kadzi leją...
- Boże wielki! Kogo wywloką z chlewni? Tak przed samymi Świętami? Powiem, powiem Tatusiowi! We Wigilię, jak tradycja każe! Opowiem, opowiem mu wszystko. No wiem, przecież jeść trzeba, ale o godności, o szacunku powiem. No i to dlatego nam nie dali jeszcze sniadania... Dadzą, jak będzie „po wszystkim”.
Idą, idą... Matko Boska! - do naszego boksu!!! Nie Tato! Nieeee! NIE MNIE!!! Będę walczył o siebie, nie o siebie - o Was! O Was wszystkich, Tato Nie! Poczekaj do Wigilii!!! Powiem Ci! Pogadamy! TAAATOOO!!!...

K O N I E C


STUDIO ZA PRÓG DZIĘKUJE PANI WIKTORII LEŚNIAKIEWICZ ZA UDOSTĘPNIENIE POWYŻSZEGO TEKSTU

wtorek, 23 sierpnia 2011

BAJECZKA MAMUSI - JAMES AGEE


Byczek pędził pod górę tak szybko jak tylko mógł i w pełnym biegu wrył się w ziemię. “Mamo! – wrzasnął resztką oddechu. – Co się dzieje?! Co oni robią?! Gdzie oni idą?!”
Cielęta innych matek też przybiegły galopem.
Wszystkie patrzyły na nią i czekały na odpowiedź, lecz ona patrzyła gdzieś ponad ich podnieconymi oczami. Kiedy tak obserwowała tajemniczą i majestatyczną rzecz, której jej cielęta wcześniej nie widziały, jej oczy stały się jeszcze bardziej nieruchome niż zwykle, a zanim odpowiedziała, przez dość długą chwilę zdawała się nie słyszeć ich naglących pytań.
W oddali, wzdłuż jesiennie zabarwionej równiny, oświetlone ukośnymi promieniami światła, olbrzymie, niezmierzone stado bydła posuwało się na wschód. Zwierzęta szły niezbyt szybko, ale szybciej niż dla przyjemności. Te na przedzie popychane były przez te idące za nimi; te z tyłu, z małymi wyjątkami, robiły wszystko, żeby utrzymać tempo; te zaś, które były zamknięte w środku stada były tak samo bezwolne jak cząsteczki wewnątrz spadającego kamienia. Ludzie siedzący na koniach jechali z przodu, z tyłu i z boków, co jakiś czas zawracając do tyłu i wracając do przodu, utrzymując stałe tempo i kształt stada, zaś pomiędzy nimi nieustannie w tę i z powrotem kursowały psy szczekające histerycznie. Od czasu do czasu któryś z mężczyzn wrzeszczał coś dziko i to też, jak wściekłe ujadanie psa, niosło się ponad doliną i dawało się słyszeć na tle niskiego i przerażającego dźwięku, który wydawał się dobiegać nie od strony mnóstwa kopyt, lecz ze środka świata, ponad porykiwaniem stada.
Ten hałas był tak odległy od wzgórz, że jedynie potęgował i wydelikatniał cudowną ciszę, w której trwało niebo i ziemia. Ze wzgórza widok był tak samo spokojnie przytłumiony, jak stłumiony był dźwięk. Stado było dosłownie ukryte we wznoszonym przez siebie tumanie i jako tako rozpoznać je można było tylko po rogach wyglądających jak kolce, przebijających przez tę płaską, rozświetloną słońcem chmurę kurzu. W jednym miejscu powiew wiatru odsłonił podskakującą tkaninę wielu grzbietów, lecz tylko na bliskim skraju masy poszczególne zwierzęta bywały widoczne – małe w kędzierzawej tkaninie, idące szybko, potykające się i podnoszące, potrząsające rogatymi głowami lub rozdziawiające swe pyski w niebo w krzyku, który docierał do wzgórz dawno po zamknięciu się szczęk.
Z miejsca, z którego patrzyła, matka nie mogła żadnego rozpoznać. Wiedziała, że wśród nich musi być jej syn – nie widziała go od którejś z poprzednich wiosen i nie zobaczy go już nigdy. Z zadumy wyrwał ją krzyk młodych:
- Dokąd one idą?
Spojrzała w ich niewiedzące oczy.
- Daleko – odrzekła.
- Dokąd? – domagały się wszystkie. – Dokąd, dokąd? – zaryczał jej syn.
Matka zastanawiała się co odpowiedzieć.
- W daleką podróż.
- Lecz dokąd? – krzyknęły znowu. – Tak, dokąd? - powtórzył za nimi jej syn i widoczne było, że traci do niej cierpliwość, jak zawsze kiedy czuł, że stara się go zbyć.
- Nie jestem pewna – odrzekła.
Ich milczenie było tak zimne, że nie była w stanie zbyt długo unikać ich wzroku.
- Hmmm..., niezbyt pewna. Bo, widzisz – powiedziała najrozsądniej jak tylko umiała – nigdy nie widziałam tego swoimi własnymi oczami, a to przecież jest jedyny sposób, żeby się upewnić, nieprawdaż?
Patrzyły na nią. Nie widziała żadnej drogi ucieczki.
- Ale słyszałam o tym – rzekła ze słabą nutką wesołości, - od tych, którzy to widzieli i nie wydaje mi się, żeby był jakiś powód im nie wierzyć.
Spojrzała ponad nimi znowu i to ich zainteresowanie, które miała im właśnie zaspokoić, tak zmieniło wyraz jej oczu, że odwróciły się i również spojrzały.
Stado, które dotąd posuwało się skosem w ich kierunku, zostało zawrócone tak wolno jak obroty gwiazd, których ruchu nie zauważa się zrazu i wkrótce okazało się, że idzie ono prosto w przeciwną im stronę, co sprawiło, że nawet przez ten krótki czas, gdy do nich mówiła, zmniejszyło się znacznie, a jego odgłosy też przycichły wraz z powiększającą się odległością.
- To się zawsze zdarza mniej więcej o tej porze roku – powiedziała cały czas obserwując stado wraz z nimi. – Prawie wszyscy ludzie i konie odchodzą, idąc na północ i na zachód.
- Za góry – powiedział jej syn i z jego głosu wywnioskowała, jak wielki czar ma już dla niego sama ta idea.
- Tak – powiedziała – za góry.
A one próbując bezskutecznie wyobrazić sobie góry, owładnięte zostały powiewem czegoś wielkiego i wspaniałego.
- A potem niezadługo – ciągnęła dalej – każdy się znajdzie i zostanie doprowadzony do jednego miejsca; a potem... dzieje się to, co widzicie. Ze wszystkimi. Czasami, kiedy wiatr jest sprzyjający – dodała ciszej – można ich usłyszeć nadchodzących na długo zanim można ich zobaczyć. To początkowo nawet nie jest podobne do dźwięku. To jest bardziej jak gdyby coś szło głęboko pod ziemią. To niepokoi i czyni cię niespokojnym. Zastanawiasz się, dlaczego do licha tak ma być! Wtedy sobie przypominasz co to jest i wtedy zaczynasz naprawdę to słyszeć. A w końcu, oto wszystkie są.
Zauważyła, że to wcale ich nie interesuje.
- Ale dokąd one idą? – zapytało jedno trochę niecierpliwie.
- Dochodzę już do tego – odrzekła i dała im poczekać, po czym mówiła dalej powoli i niedbale. – Idą do kolei.
“To – pomyślała – za to spojrzenie, którym obrzuciliście mnie wszyscy kiedy powiedziałam, że nie jestem pewna.” – Czekała teraz na ich pytania, a oni czekali na wyjaśnienia.
- Kolej – powiedziała wreszcie – to wielkie, twarde belki metalowe leżące obok siebie, tak mi przynajmniej mówili, i one biegną daleko, daleko po ziemi, tak daleko jak oko może sięgnąć. Wielkie wagony na kołach jadą po tych metalowych belkach, a te ich koła są mniejsze niż koła od wozu, ale za to też zrobione z litego metalu. Te wagony są większe od wszystkich wozów jakie dotąd widzieliście, tak wielkie jak szopy, jak mówią, a ciągnięte są po tych metalowych belkach okropnie wielką czarną maszyną, która głośno wyje.
- Wielkie jak szopy? – jedna z jałówek zapytała sceptycznie.
- Wielkie wystarczająco w każdym razie – odrzekła matka. – Powiedziałam wam, że ja tego nigdy nie widziałam. Lecz te wagony są tak wielkie, że kilkadziesiąt NAS może się zmieścić w każdym z nich na raz. I to właśnie jest dokładnie to, co się dzieje.
Nagle ucichła, bo poczuła, że jakoś – właściwie nie mogła sobie wyobrazić jak – powiedziała chyba za dużo.
- No właśnie, co się dzieje? – chciał wiedzieć jej syn. – Co to znaczy, dzieje się?
Zawsze bardzo się starała być stosunkowo nowoczesną matką. Chyba lepiej, czuła, iść dalej niż pozostawić ich swoim własnym domysłom, wyobrażeniom i mistyfikacjom. Poza tym, w końcu nic nie ma strasznego w tym, co się dzieje... pod warunkiem, że się wie dlaczego.  
- Hmm... – mruknęła – to nic nadzwyczajnego doprawdy. One tylko... przecież, och... kiedy one wszystkie tam w końcu dotrą, to och, przecież czekają tam na nie te wszystkie wielkie wagony w długim szeregu i wielka, czarna maszyna jest na przedzie... dym z niej bucha, jak mówią... i... no, tak – wtedy oni wprowadzają NAS do wagonów, tyle, ile się zmieści w każdym i kiedy wszyscy już tam jesteśmy, to przecież, och...
Zamilkła znowu, bo nie była pewna, dlaczego poczuła się tak nieswojo.
- Aha – mruknął syn – pociąg ich zabiera.
Usłyszawszy to słowo poczuła drżenie w sercu. Gdzie on to złapał – zastanawiała się obrzucając go ukradkowym i ciekawym spojrzeniem. “Och, kochany – myślała  - Nie powinnam była w ogóle zaczynać na ten temat.”
- Tak – powiedziała – kiedy wszyscy są już bezpiecznie w środku, oni zatrzaskują przesuwane drzwi.
Zapanowało chwilowe milczenie, po czym jedno z nich zapytało w zamyśleniu.
- Czy oni ich zabierają gdzieś, gdzie oni nie chcą jechać?
- Och, nie wydaje mi się – powiedziała matka. – Myślę, że to jest bardzo przyjemne.
- Ja chcę jechać – usłyszała żarliwy głos swego syna. – Chcę jechać teraz, od razu. Czy mogę, mamo? Czy mogę? Proszę...
Patrząc w jego oczy ogarnął ją smutek.
- Durniu – powiedziała – będziesz miał na to wystarczająco dużo czasu jak dorośniesz. Lecz mam nadzieję, że zamiast być wybranym do pójścia za góry i udania się w długą podróż, wyrośniesz na bardzo silnego i dobrze prezentującego się byka, aby oni postanowili cię zostawić tu, w domu, razem z twoją matką. I wy też – dodała, zwracając się do pozostałych, małych byczków, ale nie mogła szczerze życzyć tego każdemu za wyjątkiem swoich własnych, a przynajmniej tych najstarszych, najmocniejszych i najdumniejszych, bo wiedziała jak niewiele zostaje wybranych.
Nie uszło jej uwadze, że to co powiedziała nie zostało przyjęte z entuzjazmem.
- Ale ja chcę jechać – upierał się syn.
- Po co? – zapytała. – Widzę, że żadne z was nie zdaje sobie sprawy, jak wielkim zaszczytem jest być wybrany i zostać. To wielki przywilej. Przecież tylko najzwyklejsi zabierani są za góry. Tylko naprawdę dobrzy wybierani są do pozostania. Jeśli chcesz iść za góry – wyrzuciła z siebie pod wpływem nagłej inspiracji – jedynym, co potrzebujesz, to być zwyczajny, beztroski i głupi. Jeśli chcesz mieć chociaż szansę, aby być wybrany do pozostania, musisz starać się być silniejszy i większy, odważniejszy i wspanialszy niż którykolwiek inny. A to wymaga ciężkiej pracy. Każdego dnia. Zdajecie sobie sprawę? – spojrzała radośnie i z nadzieją na każdego po kolei. – Poza tym – dodała widząc, że jeszcze ich nie przekonała – mówiono mi, że życie tam jest bardzo ciężkie, a ludzie bardzo nieuprzejmi... Nie widzicie tego? – powtórzyła udając, że mówi do wszystkich, choć właściwie mówiła tylko do swojego syna. Ale on tylko na nią patrzył.
- Dlaczego chcesz, żebym został w domu? – upierał się, zaś w milczeniu pozostałych czuła to samo pytanie.
- Bo tu jest bezpiecznie – powiedziała bez zastanowienia i zaraz zdała sobie sprawę, że nie tędy droga. – Nie, ot tak sobie, bezpiecznie – kręciła. – To znaczy... ponieważ tutaj my wiemy, co się dzieje i co ma się zdarzyć, i nigdy nie ma co do tego żadnych wątpliwości, nigdy nie ma powodu zastanawiać się, przejmować. Nie widzicie tego? To jest przecież DOM – uśmiechnęła się do tego słowa – w którym każdy zna każdego i każdy jest szczęśliwy i zadowolony.
Byli podejrzanie cicho, patrząc na nią z ukosa – czuła, że nie są ani przekonani, ani nie przekonani. Wiedziała też, że w każdym razie jej syn na pewno nie jest przekonany, bo zadał pytanie, którego się najbardziej obawiała:
- Gdzie oni jadą pociągiem?
Słysząc go wiedziała, że nie może go zbyć byle czym i że nie da się tak łatwo sprowadzić tej ciekawości i zapału, tych sceptycznych tendencji do jakichś rozsądnych granic.
- Nikt nie wie – rzekła i dodała takim tonem, o jakim wiedziała, że mocno nimi wstrząśnie – W każdym razie nie na pewno.
- Co to ma znaczyć “nie na pewno”? – zaryczał jej syn, a najstarszy, największy byczek powtórzył to pytanie ochrypłym głosem.
Matka specjalnie zamilkła, kiedy patrzyła na równinę, a kiedy tak trwała w ciszy, wszyscy usłyszeli po raz ostatni tych, którzy odchodzili za góry; ich ostatni wielki ryk, tak wszelako słaby jak tchnienie; nieustanne, wściekłe ujadanie psa; głęboki pomruk Ziemi.
- Tak – powiedziała, gdy nawet i ten dźwięk całkowicie zamilkł – był taki jeden, który wrócił. – Ich czujne, ufne oczy od razu spojrzały na nią. – Przynajmniej tak mówią – dodała.
Przysunęli się bliżej do niej, bo teraz mówiła bardzo cicho.
- Moja prababcia mi opowiadała – powiedziała. - A jej opowiedziała to jej prababcia, która twierdziła, że na własne oczy to widziała, chociaż, oczywiście, nie mogę za to ręczyć. Ponieważ, oczywiście, nawet nie mogło mi się to przyśnić, zaś prababcia była tak stara, tak bardzo stara, widzicie, że nie zawsze można było być pewnym czy ona wie, co mówi.
Teraz, w miarę jak mówiła, zaczynała sobie to coraz lepiej przypominać i przykro jej było, że dała się wciągnąć w tę całą opowieść.
- Tak – rzekła – mówi się, że był taki jeden, tylko jeden, który kiedykolwiek wrócił i opowiedział, co się działo w pociągu, dokąd pojechał pociąg i co było potem. Opowiadał to wszystko w pośpiechu, jak mówią, ostatnie rzeczy na początku i wszystko inne mieszał, ale to zostało później posortowane i doprowadzone do porządku przez tych, którzy tego słuchali i tych, którzy to potem opowiadali. A oto co mniej więcej się działo:
Mówił, że po tym jak ludzie upchali ile się tylko dało NAS w wagonie, w którym on był, tak, że ich boki ściśle przylegały i przyciskały się do siebie, a nikt nie mógł się położyć, zasunęli drzwi z trzaskiem i hukiem, a potem było nagłe szarpnięcie, tak mocne, że poprzewracaliby się, gdyby ich tak ściśle nie zapakowano i wagon zaczął się poruszać. Ale zaraz po tym, jak ruszył trochę, zatrzymał się tak samo gwałtownie, jak ruszył, więc wszyscy o mało znowu się nie poprzewracali. Widzicie, oni po prostu podpychali następny wagon, który był przyczepiony z tyłu, żeby zapakować jeszcze więcej NAS. On to wszystko widział pomiędzy deskami wagonu, ponieważ pomiędzy deskami były specjalnie szpary, żeby był przewiew.
- Wagon – powiedział jej syn do siebie, aby już nigdy nie zapomnieć tego słowa.
- Powiedział – ciągnęła matka – że po raz pierwszy w swoim życiu bardzo się przestraszył, ale nie wiedział dlaczego. Lecz był w tamtej chwili pewien, że to było coś przerażającego, czego należało się bać. Inni też czuli ten wielki strach. Ryczeli głośno do tych, którzy byli ładowani do wagonu z tyłu, a tamci ryczeli do następnych, ale bez żadnego skutku, bo ci, którzy byli ładowani, znajdowali się w wąskim przejściu pomiędzy dwoma białymi płotami, a następnie szli pod górę po wąskim zboczu, a ludzie poszturchiwali ich jak wtedy, gdy są w złym humorze i nie było innej drogi jak tylko do wagonu. Nie było też żadnego wyjścia z wagonu – próbował się wydostać ze wszystkich sił i był najbliżej drzwi.
Kiedy wagon z tyłu był pełen i drzwi zostały zasunięte, pociąg znowu szarpnął i znowu stanął, a oni załadowali jeszcze więcej NAS do jeszcze jednego wagonu. I tak było dalej i dalej, aż to ruszanie i stawanie przestało przerażać; było to po prostu coś niewygodnego, co nigdy nie miało się skończyć i zaczęli sobie wtedy zdawać sprawę jak są głodni i spragnieni. Nie było jednak żadnego jedzenia i wody, musieli więc wytrzymać, a kiedy już pogodzili się z tym, że zostaną bez kolacji (bo w międzyczasie zrobiło się ciemno), usłyszeli nagłe i potworne wycie, które przestraszyło ich jeszcze bardziej niż cokolwiek poprzednio i pociąg zaczął się znowu poruszać, a kiedy naprężyli swe nogi w oczekiwaniu na następne szarpnięcie przy stawaniu, okazało się, że tym razem, zamiast stanąć, pociąg zaczął jechać coraz szybciej i szybciej, tak szybko, że ziemia w pobliżu płynęła do tyłu jak wezbrany potok i cała okolica, twierdził, zaczęła się też poruszać, zakręcając powoli dookoła odległej góry, jakby wszystko było jednym wielkim kołem. A wtedy stał się wielki niepokój w wagonie, mówił, a nawet w jego kościach. Czuł jakby wszystko w nim się waliło, jakby był wypełniony jakąś ciężką cieczą, co powodowało, że wszystko chciało płynąć w jedną stronę; i wszyscy inni pochylali się tak samo jak on od tej dziwnej ciężkości, która próbowała wyrwać ich, a następnie równie nagle ta ciężkość ustawała i o mało się nie przewracali znowu zanim udało im się jej oprzeć. Nie mógł zrozumieć co to było, ale ponieważ zdarzało się to tyle razy, przyzwyczaili się do tego, tak samo jak opatrzyło im się widzenie okolicy obracającej się powoli jak koło, jak przyzwyczaili się do długich, okrutnych wyć maszyny i do ciągłego, żelaznego hałasu pod sobą, który czynił zimną ciemność tak przerażającą, i do głodu, i pragnienia, i ciągłego stania, i do jechania dalej i dalej, i dalej, jakby nigdy się mieli nie zatrzymać.
- Czy zatrzymali się w końcu? – zapytało jedno.
- Raz na bardzo długo – odrzekła. - Ile razy się zatrzymywali, on myślał: “No, nareszcie! Nareszcie będziemy mogli rozprostować nasze zmęczone nogi i położyć się! Nareszcie dadzą nam jedzenia i wody!” Ale oni nigdy nie pozwolili im wyjść. I nigdy nie dali im jedzenia i wody. Nawet nigdy nie posprzątali spod nich. Musieli stać we własnym gnoju i sikach, które zrobili.
- Dlaczego pociąg stawał? – zapytał jej syn, a ona z ponurym zadowoleniem zauważyła, że zaczynał sobie brać to wszystko do serca.
- On nie mógł zrozumieć dlaczego – odrzekła. – Czasami ludzie chodzili w tę i z powrotem wzdłuż wagonów, a bardziej nerwowi i bardziej ufni z nas ryczeli do nich, ale oni tylko patrzyli wokoło i nigdy nie wydawało się, żeby coś robili. Czasami widział wiele domów i większych zabudowań razem, w których mieszkali ludzie. Czasami to było na pustym polu i po długim staniu nieruchomo słyszeli mały hałas, który szybko stawał się coraz głośniejszy, a w końcu nagle stawał się tak głośny, że zapierał im oddech w piersiach, a w tym hałasie coś czarnego przelatywało obok, bardzo blisko i tak szybko, że nie można było tego zobaczyć. I znikało tak samo nagle, jak się pojawiało, a hałas znów stawał się mały i wtedy w ciszy pociąg zaczynał jechać dalej.
Raz, jak opowiadał, zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Stali nieruchomo, a obok zaczęły się powoli przesuwać jakieś inne wagony. Te wagony nie były czerwone, lecz czarne z wieloma szklanymi oknami jak w domu i mówił on, że były pełne ludzkich istot, tak samo jak wagon, w którym on był, był pełen NAS. A jeden z tych ludzi spojrzał w jego oczy i uśmiechnął się, jakby go lubił, albo jakby wiedział jak trudna jest jego podróż.
A więc, zgodnie z tym co on mówił, im też się to przydarzyło – powiedziała z pewną nutką zadowolonej mściwości. – Tylko tyle, że oni siedzieli wygodnie, a nie stali. A ten, który się uśmiechnął, coś jadł.
Zamilkła próbując o czymś pomyśleć, ale niezupełnie mogła uchwycić myśl.
- Czy oni im w końcu pozwolili wyjść? – zapytał jej syn.
- Oczywiście, że im pozwolili – obruszył się najstarszy byczek. – Przecież on wrócił, prawda? Jak mógł wrócić, gdyby nie wyszedł z wagonu?
- Nie pozwalali im wyjść przez długi, długi czas – powiedziała matka.
- Jak długo?
- Bardzo długo, a on był tak zmęczony, że nie był pewien jak długo. Ale powiedział, że z nocy zrobił się dzień, a z dnia noc i tak było kilka razy, zaś pociąg jechał prawie cały czas, a kiedy w końcu stanęli wcześnie rano jednego dnia, byli wszyscy tacy zmęczeni i tak zniechęceni, że już na nic nie zwracali uwagi, nie mówiąc już o jakiejś nadziei, że coś się u nich w ogóle kiedykolwiek zmieni, a wtedy, nagle przyszli ludzie, przystawili szeroki pomost i odryglowali drzwi, i odsunęli je na roścież i to był najcudowniejszy i najszczęśliwszy moment jego życia, gdy zobaczył drzwi otwarte i mógł wyjść na otwarte powietrze na swoich roztrzęsionych nogach, i pić wodę, i jeść wspaniałe, smaczne jedzenie, które na niego czekało i było warte tej całej okropnej podróży.
Teraz, kiedy te sceny zaczęły coraz wyraźniej przed nią stawać, w jej oczach zapalił się blask nieobecności, a jej głos też miał coś w sobie nieobecnego.
- Kiedy tak jedli i pili, ile razy podnosili głowy i rozglądali się wokoło, wszystko co zobaczyli sprawiało im radość. Nawet pociągi ich teraz cieszyły, bo już ich się nie bali. I chociaż te pociągi bez przerwy się rozłączały i łączyły na powrót, wraz z tym całym zgrzytem, zderzaniem i chamskimi wrzaskami, nie zwracali już na to wszystko zbytniej uwagi, bo byli szczęśliwi ze swojego nowego domu, zdziwieni i zachwyceni, że są wśród tysięcy obcych swego własnego rodzaju, wznosili okrzyki spokoju i dziękczynienia, będąc tak zachwyceni wszystkim, co widzieli i co było tak piękne i wspaniałe.
Bo on powiedział, że teraz mieszkali pośród ogrodzeń tak białych jak kość, tak wielu i tak pogmatwanych, i tak błyszczących czystością, że mowy nawet nie ma, żeby dało się to wyrazić i przekazać komuś, kto zna tylko żałosne i małe urządzenia rancza. Za tym labiryntem płotów, przez ciemny i jasny dym snujący się bez przerwy w słońcu, przezierały ciemne budynki stojące jeden obok drugiego, tworząc ścianę tak wielką i wyniosłą jak góry. Powietrze było cały czas wypełnione brzęczeniem, podobnym temu, które się wydobywa z żelaznej szyny po uderzeniu w nią na znak dla ludzi, że czas na jedzenie i w tym całym powietrzu, cały czas była ta sama dziwna, żelazna moc, która sprawia, że cisza przed uderzeniem pioruna jest tak inna od każdej innej ciszy.
Raz na małą chwilkę wiatr zmienił kierunek i powiał na nich prosto od wielkich budynków, przynosząc dziwną i bardzo silną woń, która ich zmieszała i zaniepokoiła. On nie mógł dokładnie określić tej woni, ale powiedział, że to było coś takiego, czego nigdy przedtem nie znał. To śmierdziało jak stare ognisko, powiedział, i jak stara krew i strach, i ciemność, i smutek, i jakaś najstraszliwsza, brutalna siła i jak coś jeszcze, co powodowało, że miał ochotę uciekać. Ten nagły niepokój i ta chęć ucieczki ogarnęła każdego z nich, mówił, do tego stopnia, że zrobiło się pomiędzy nimi wielkie poruszenie i nie było pomiędzy nimi spokoju jak pomiędzy zeschłymi liśćmi przeganianymi wiatrem, a w ich głosach był wielki przestrach. Ale przywódcy wśród nich doszli wkrótce do wniosku, że to musi być sposób w jaki ludzie śmierdzą, kiedy jest ich dużo mieszkających razem. Te ciemne zabudowania musiały być zatłoczone i pełne ludzi, twierdzili, prawdopodobnie wiele tysięcy ich wewnątrz, tak jak NAS na zewnątrz, trudno się było zatem dziwić, że ten ich smród był tak silny i dla naszego rodzaju tak nieprzyjemny. Poza tym, stało się teraz na wszystkie strony jasne, że ludzie nie byli tacy, jak to sobie dotąd wyobrażaliśmy, lecz robili wszystko, co tylko potrafili, aby zapewnić nam wygodę i szczęście, więc z naszej strony nie powinniśmy obruszać się na ich woń, której oni w końcu nie byli w stanie uniknąć tak samo, jak my nie mogliśmy uniknąć naszej. To bardzo możliwe, że ludzie nie lubią naszego zapachu, tak samo jak my nie lubimy ich. No więc ci przywódcy puścili to w obieg i zaraz wszyscy poczuli się lepiej i spokojniej, a kiedy zmienił się wiatr i ten ostry zapach już nie dolatywał do nich, a ich własny powrócił, oczywiście bardzo mocny w takim tłumie, ale jakże swojski i kojący, wszyscy poczuli się znowu spokojni i zadowoleni.
Byli karmieni i pojeni tak hojnie i traktowani tak dobrze, a wspaniałość i piękno tego miejsca, do którego przybyli na odpoczynek, tak daleko przewyższająca wszystko, co dotychczas widzieli i o czym dotychczas marzyli, że ci prości i ciemni, których pamięć była krótka, zaczęli powątpiewać, że cała ta trudna podróż, a nawet całe życie do teraz w ogóle kiedyś istniało. Czyż to nie były tylko cienie, mruczeli, po prostu zły sen?
Nawet i ci bystrzy, którzy dobrze wiedzieli, że to wszystko zdarzyło się naprawdę, zaczynali dochodzić do wniosku, że wszystko do teraz było tak pełne bólu tylko dlatego, żeby wszystko mogło się im teraz wydawać słodsze i bardziej wspaniałe. Niektórzy ze starszych i głębiej myślących wyrażali opinie, że wszystkie te zagadki i trudy podróży zesłane im zostały jako coś w rodzaju ciężkiej próby sprawdzającej ich przydatność oraz, że było całkowicie prawidłowe i odpowiednie, żeby mogli sami sobie wypracować drogę do tak wielkiej nagrody, jak ta, poprzez cierpienie, a także poprzez cierpliwość wobec bólu, który był poza możliwością ich rozumienia; i że teraz w końcu, tym którzy przeszli wszystko dobrze, wszystkie rzeczy staną się wiadome, albowiem tajemnica cierpienia stanęła obnażona w radości. I teraz, kiedy tak spoglądali na to wszystko, co stanowiło przeszłość, wszystkie ich smutki i szaleństwa wydawały się im tak małe i tak ulotne, że od najprostszego z nich nawet do najmądrzejszego, odczuwali coś w rodzaju zabawnego politowania, jakie odczuwamy w stosunku do bardzo młodego, który z pierwszą rzeczą, jaka go urazi lub jest mu zabroniona nabiera pewności, że w całym Stworzeniu wszystko jest niesprawiedliwe i zachowuje się odpowiednio do tego przekonania, szalejąc i smucąc się jakby mu serce miało zaraz pęknąć.
Spojrzała na nich z pobłażliwym uśmiechem w nadziei, że ta mała lekcja zapadnie im głęboko. Wydawali się zainteresowani, ale nieco oszołomieni. “Hmm..., chyba mówię o wiele za wzniośle na ich rozum” – stwierdziła. Lecz ona sama już za głęboko weszła w swą opowieść, żeby ją teraz modyfikować. “Niechaj będzie, co ma być – pomyślała  zniecierpliwiona nieco – nie moja w tym głowa zresztą.”
- Przedtem nawet sobie za bardzo nie zdawali sprawy, że są żywi – ciągnęła dalej – a teraz nagle poczuli, że zrozumieli dlaczego są żywi. To spowodowało, że poczuli się bardzo szczęśliwi, i to były dopiero początki ich radości i zażywania swej nowo nabytej mądrości, kiedy jakiś zupełnie nowy i inny rodzaj nerwowości rozniósł się pomiędzy nimi. Zanim zdążyli się w tym połapać, zaczął się znowu ruch i zdali sobie teraz sprawę, że byli popychani, znowu przez ludzi, w kierunku jakiegoś innego miejsca i w jakimś celu, którego nie znali. Lecz podczas tych ostatnich godzin czuli się tak dobrze, że teraz nie czuli żadnego niepokoju i przechodzili coraz dalej spokojnie, ufając w nadejście nowych, jeszcze lepszych rzeczy. Powiedział nam, że nie czuł się już pędzonym, lecz prowadzonym, nawet gdy stało się jasne, że wszyscy szli w kierunku cienia rzucanego przez te wielkie zabudowania.
Prowadzony był pomiędzy ogrodzeniami, które stały coraz ciaśniej jedno obok drugiego, wśród kompanów, którzy coraz bardziej tłoczyli się i ścieśniali jeden do drugiego, i ponieważ teraz czuł ich ciepło na sobie, nie było mu nieprzyjemnie, a jego przyjemność wynikała nie z tego, że potrzebował być z innymi ze względu na strach, lecz ze względu na nową i przyjemną rozkosz bycia tak blisko, tak głęboko w swoim własnym rodzaju, że wydawało się jakoby każdy oddech i każde uderzenie serca każdego podzielane było wśród tej czeredy, i że każdy był każdym, i inni byli każdym, i każdy był wszystkimi, a wszyscy byli jednym. Przycichli i uspokojeni w tej stopionej w jedno masie, weszli w chłodny cień rzucany przez budynki i teraz z każdym krokiem smród budynków wzmacniał się, a w ciemniejącym powietrzu blask ogrodzeń był jeszcze bardziej dziwaczny.
I teraz, kiedy przyciskali się jeszcze bliżej do siebie, zobaczył przed sobą wąską bramkę i był coraz mocniej naciskany z obu boków i z tyłu, i wszedł z zapałem, i teraz był pomiędzy dwiema barierami, które były tak blisko siebie, że ocierał się o nie oboma bokami i szedł sam, widząc tylko jednego przed sobą i wiedząc o tym, który był za nim, i przez moment dziwna myśl mu przyszła do głowy, że ten przed nim to jest jego ojciec, a ten za nim jego syn, który nie był jeszcze spłodzony.
I teraz światło tak się zmieniło, że wiedział, że już musiał wejść do środka jednego z tych mrocznych i ogromnych budynków, a smród był o wiele silniejszy i taki, że wydawał się prawie palić mu nozdrza i ten smród i to ponure, nowe światło zmieszało się razem i stało się znowu czymś innym, czego nie potrafił nam opisać, za wyjątkiem tego, że, jak mówił, całe powietrze tętniło tym jak jedno niezmierzone serce i w tym biciu tego serca była czysta gwałtowność nieskończenie pomnożona przez gwałtowność, tak że niespokojne uczucie poruszyło go znowu i do tego stopnia, że pomyślał sobie, że byłoby najlepiej zawrócić i uciekać z tego miejsca tak szybko i tak daleko jak to tylko możliwe. To słyszał, jak gdyby mówił to do siebie najpełniejszym głosem, ale to dochodziło skądś z takiej głębokości i z takiej ciemności wewnątrz niego, że dosłyszeć ten swój krzyk mógł tylko jako mniej jeszcze niż szept, jako gorący i mrożący dech, i właściwie ledwo nań zwrócił uwagę, bo tyle było innych rzeczy do zauważenia.
Bo kiedy tak szedł w tej nagłej i zupełnej samotności, mówił nam, to cudowne przekonanie o jedności ze swoją rasą coraz mniej i mniej dla niego znaczyło, a na jego miejsce weszło coś jeszcze bardziej cudownego: zobaczył co to znaczy być sobą samym, stworzeniem oddzielonym i odrębnym od każdego innego, którym nigdy nie był i nigdy już nie będzie. Czuł to całym swoim ciężarem, kiedy tak szedł, i każdą nogą, gdy stawiał ją i przenosił na nią ciężar, i przechodził nad nią, i w każdym muskule, jak szedł, i to właśnie duma dźwigała go, unosiła i sprawiała, że czuł się wielki, i przyjemność, która go przenikała na wskroś. I kiedy tak zaczął rozkoszować się świadomością swej własnej, dokładnej jedyności na tym świecie, zaczął również pojmować (a przynajmniej tak mu się zdawało), dlaczego właśnie te płoty zostały ustawione tak blisko siebie i dlaczego właśnie on szedł między nimi samotnie. To ogarnęło go, mówił, jak odczuwanie spokojnego, chłodnego wiatru, że był nimi prowadzony w kierunku jakiejś jeszcze bardziej cudownej nagrody lub odkrycia dalej w przedzie, których nie mógł sobie oczywiście wyobrazić, ale był pewien, że jest dla niego i tylko dla niego trzymane w zapasie.
I wtedy ten przed nim upadł z wielkim westchnieniem i został tak szybko zabrany z drogi, że nie musiał on nawet zmienić kroku. Ten nagły upadek i odgłos tego westchnienia przeraził go jednak i coś w środku mu powiedziało, że dobrze będzie spojrzeć w górę. I wtedy zobaczył JEGO.
Ponad barierami był mały mostek przebiegający na krzyż. ON stał na tym mostku z nogami rozstawionymi tak szeroko jak tylko mógł. Miał na sobie poplamione spodnie, ale od pasa w górę był nagi i mokry jak od deszczu. Obie ręce miał wzniesione ponad głową i w tych obu rękach trzymał ogromny MŁOT. Z sapnięciem, które trudno było poczytać za głos ludzkiej istoty, i z całą swą mocą, spuścił ten MŁOT na czoło naszego przyjaciela, który na tle oślepiającego błysku usłyszał ze swojego własnego pyska początek westchnienia, a dalej była już tylko ciemność.
“Och, dosyć! Dosyć!” – łkała do siebie w sobie na widok ich przerażonych, młodych oczu. Jakże mogła być aż tak głupia, żeby im tyle opowiedzieć!
- No i co się stało dalej? – przeraził ją głos najstarszego byczka. Ten blask w ich oczach: czy to tylko podniecenie? Żadnej litości, żadnego strachu?
- Co się stało? – zapytało następnych dwoje.
“Bardzo dobrze, – powiedziała do siebie. – Doszłam dotąd, pójdę w takim razie dalej, do końca.” – Postanowiła również niczego nie łagodzić. Da im taką lekcję, której nie zapomną tak łatwo.
- Bardzo dobrze – sama była zaskoczona słysząc siebie mówiącą głośno te słowa. – Jak długo leżał w tej ciemności, sam nie wiedział, ale kiedy zaczął dochodzić do siebie, jedynym co wiedział był niewypowiedzianie potworny ból. Był do góry nogami i bardzo powoli kołysał się i obracał, bo wisiał zaczepiony wielkimi, strasznymi hakami za ścięgna swych pięt, i mówił nam, że uczucie było takie, jakby skóra była zrywana z niego cal po calu w całości. A kiedy oprzytomniał jeszcze trochę bardziej, okazało się, że właśnie to się działo. Noże nadcinały i odkrawały wzdłuż obu boków, pomiędzy skórą i żyjącym ciałem, następnie przyszedł moment najwspanialszej ulgi i nagle czerwone ręce złapały za jego skórę i było szarpnięcie skórą i rozrywanie tkanek, którego było tak samo strasznie słuchać jak czuć, obracanie całego ciała i biednej głowy poniżej, i znowu noże.
To było coś tak poza czymkolwiek, co kiedykolwiek znał nienaturalnego i zaskakującego, że wisiał tam przez jeszcze kilka cięć i rwań, i rozdzierań, zanim był w stanie zebrać się w sobie, wtedy z rykiem i najwyższym wysiłkiem wszystkich swych mocy urwał się z haków i spadł, i rozwalił się na podłodze, i zrywając się na nogi, roztrącił ludzi z nożami. Przez moment byli tak zaskoczeni i tak przerażeni, że nie mogli się ruszyć. Ale zaraz zaczęli biegać szybciej niż, jak mu się zdawało, potrafili i tak samo biegali inni, którym zdarzyło się wypaść mu po drodze. Uciekał po zalanej krwią, błyszczącej podłodze, a następnie niekończącymi się korytarzami obwieszonymi krwawiącymi zwłokami naszego rodzaju i obwieszonymi krwawiącymi kawałkami zwłok, wśród zachlapanych krwią ludzi, którzy mieli w rękach zakrwawione narzędzia, i wypadł na zewnątrz, na otwarte powietrze, i przeskakiwał jedno ogrodzenie po drugim, rozpychając wielu skamieniałych obcych i rycząc na trwogę w biegu, i dalej, do kolei, i na zachód.
Jak udało mu się w ogóle uciec i jak w ogóle znalazł drogę do domu, możemy tylko zgadywać. Mówi się, że tego on też nie bardzo wiedział, gdy doszedł do tej części swojej historii. Niecierpliwili go ci, którzy go o to pytali, bo miał tyle o wiele ważniejszych rzeczy do opowiedzenia, a potem był już tak wyczerpany i tak półprzytomny, że nie mógł powiedzieć niczego zbyt jasno o tym, o czym niewiele wiedział. Możemy jednak wyobrazić sobie, że musiał mieć naprawdę nieprawdopodobną siłę, bo przecież nie mógłby przeżyć MŁOTA, i że siła taka, jaką on miał – jakiej po prostu nie widzi się w dzisiejszych czasach, bo taka była tylko w dawnych czasach – jest zdolna do dokonań, o jakich nasi najsilniejsi i najodważniejsi wzdragają się nawet marzyć. Lecz w tym było coś o wiele silniejszego niż jego siła. To była sprawiedliwa furia, której nic nie mogło stanąć na drodze i która go wyprowadziła z tamtego strasznego miejsca. I był też wyższy, palący i heroiczny powód, aby go chronić po drodze i prowadzić go do domu, i trzymać w nim tchnienie życia tak długo, aby mógł ostrzec NAS. Zdołał nam tylko powiedzieć, że trzymał się kolei, ale jak to się stało, że za każdym razem wybierał właściwą z jej wielu odnóg, nie wiedział. Powiedział nam też, że od czasu do czasu rozpoznawał kształty gór i inne znaki zapamiętane podczas podróży pociągiem, które ukazywały mu się do tyłu i inaczej wyglądały, będąc trudne do zobaczenia (bo był wystarczająco sprytny, aby iść głównie nocami), ale jednak widoczne. Lecz to za mało, żeby coś udowodnić. Bo powiedział nam również, że po prostu znał drogę, że nawet przez moment nie zawahał się, gdy trzeba było wybierać właściwą odnogę kolei, a nawet nie myślał o wybieraniu, i to właściwie nie znaki w krajobrazie go prowadziły, lecz tylko upewniały go w tym, czego był już pewien, i że gdziekolwiek natrafił na ludzkie istoty – a w późniejszych etapach swojej wędrówki, kiedy zaczynał już wątpić czy dożyje i zdoła nas ostrzec, i w związku z tym szedł dzień i noc – żadna z nich nie weszła mu w drogę i nie sprawiła kłopotu, lecz zatrzymywała się jak wryta z szeroko otwartymi ustami.
I bez wątpienia nie można się im dziwić. Pewna jestem, że wasze też byłyby otwarte, gdybyście go zobaczyli kiedy przybył, i cieszę się, że mnie tam wtedy nie było i nie musiałam tego widzieć, nawet chociaż mówi się, że był to największy i najbardziej doniosły dzień ze wszystkich dni, które były i mają dopiero nadejść. Bo mamy świadectwo naocznego świadka jak on wyglądał i to jest takie żywe, nawet kiedy się tego słucha. Przybył ze wschodu bardziej zataczając się niż biegnąc (bo już do tego czasu był tak wyczerpany bólem i zmęczeniem, i utratą krwi, że trudno mu się było utrzymać na nogach), a jego pięty były tak żałośnie rozdarte hakami, że jego kopyta rozdzieliły się bardziej niż normalnie, nogi uginały się z wyczerpania, a na jego roztrzaskanym czole znak MŁOTA był jak jeszcze jeden oczodół dla trzeciego oka.
Przybył na łąkę, gdzie wielkie drzewa zacieniały wodę. “Przyprowadźcie ich wszystkich!” – zaryczał, gdy tylko złapał oddech. “Wszystkich!” Potem pił, a potem zaczął mówić do tych, którzy już tam byli, bo gdy tylko zobaczył się w wodzie, stało się dla niego jasne, tak samo jak i dla pozostałych, którzy na niego patrzyli, że nie było czasu posyłać po innych. Skóra była zerwana z jego głowy i karku, z jego przednich nóg i piersi, i z większej części jednego boku, i z mniejszej części drugiego. Oddzieliła się do tyłu od jego gołych mięśni wiatrem spowodowanym jego biegiem i teraz leżała wokół niego w kurzu jak podarte ubranie. Mówili, że nie można sobie nawet wyobrazić, jak potworna i w pewnym sensie ogromna jest gałka oczna, kiedy skóra zostanie całkowicie zdjęta wokoło. Jego oczy, które w ten sposób właśnie były obnażone, płonęły również bólem i resztkami energii życiowej, i tym desperackim postanowieniem, żeby nas ostrzec, dopóki jeszcze mógł, i przewracał tymi oczami dziko kiedy mówił, albo wwiercał się ich spojrzeniem w każdego ze słuchaczy, przerywając sam sobie krzykiem: “Uwierzcie mi! Och, uwierzcie!” Bo dotąd zapewne nie przyszło mu do głowy, że mogą mu nie uwierzyć i że będzie musiał zrobić ten wielki wysiłek w dodatku do tego wszystkiego, co już zrobił dla nas, aby być wiarygodny, dlatego smutno i wściekle jęczał, i najeżdżał na nich bez żadnego taktu i litości z powodu ich powolności wierzenia. Posługiwał się, jak byście to mogli nazwać, resztkami głosu i tymi resztkami głosu wykrzykiwał, darł się, znęcał się nad nami i obrażał nas w tej swojej rozpaczliwej gorliwości. Kiedy opowiadał, krew płynęła mu z pyska, a mieszając się z lepką śliną, zwisała w dół z dolnej szczęki jak kozia broda.
Niektórzy mówią, że ze swym odartym ze skóry pyskiem i z dzikimi oczami, i z tą brodą, i ze skórą odstającą luźno od jego nagich łopatek jak porwane ubranie, wyglądał prawie jak człowiek. Lecz inni czuli, że lekceważąco było nawet tak myśleć, a jeszcze inni twierdzili, że to żaden komplement dla takiego, który przyszedł nam oznajmić takim kosztem prawdziwą rolę Człowieka. Niektórzy nawet nie mogli zrazu uwierzyć, że pochodził z naszego rancza, i oczywiście różnił się on tak bardzo od nas wyglądem i brzmieniem głosu, i był tak odmienny od tego, jak mógł kiedyś wyglądać i brzmieć, że nikt nie mógł go rozpoznać na pewno, choć niektórzy byli pewni, że go rozpoznają. Inni podejrzewali, że został on przysłany nam z tą historią w jakimś złośliwym i okrutnym celu, zaś fakt, że nie mogli sobie wyobrazić, jaki ten cel mógłby być, sprawiał naturalnie, że stawali się jeszcze bardziej podejrzliwi. Niektórym się wydawało, że był on w rzeczywistości człowiekiem, który próbował – z niewielkim powodzeniem, jak mówili – przebrać się za jednego z nas, a ponieważ, jak tamci, nie umieli sobie wyobrazić, dlaczego człowiek miałby coś takiego robić, czuli się również jeszcze bardziej niepewni. Było sporo takich, którzy wątpili, że ktoś w takim złym stanie jak on, mógł w ogóle przekazać jakieś wiarygodne informacje, a cóż dopiero mówić o radach dawanych tym cieszącym się dobrym zdrowiem. A inni szeptali, nawet wtedy, gdy mówił, że oszalał i jest oszołomem, a wielu w to uwierzyło. To nie było tylko dlatego, że jego historia była tak fantastyczna, lecz były pewne powody do przypuszczenia, jak wielu myślało, że to niezbyt prawdopodobne, aby ktoś przy zdrowych zmysłach narażał się tak dla innych. Jednakże nawet ci, którzy mu nie wierzyli, słuchali uważnie z ciekawości, aby usłyszeć tak nieprawdopodobną bajkę oraz z szacunku, który należy okazać każdemu stworzeniu, które jest już w ostatniej agonii.
Mówię wam to tylko, co on powiedział. Lecz jego cel daleko wykraczał poza samo opowiadanie. Kiedy zadawali pytania, bez względu na to jak ciekawskie lub podejrzliwe lub próżne lub głupie, on przychylał się do każdego, aby im odpowiedzieć z całą cierpliwością i z taką dokładnością szczegółów, jak pamiętał. Zapraszał ich nawet, żeby oglądali jego poranione łydki i pulsującą ranę na czole z tak bliska, jak tylko chcieli. Nawet błagał ich o to, bo wiedział, że nade wszystko muszą mu uwierzyć. Bo dopóki mu nie uwierzymy, czy będziemy mogli znaleźć jakiś powód, albo wystarczająco odwagi, żeby robić te ciężkie i straszliwe rzeczy, które – jak powiedział nam – musimy robić!?
Tylko te rzeczy go obchodziły. Tylko po to wrócił.
Przypomniawszy sobie teraz jasno o jakie rzeczy chodziło, poczuła jak całe jej jestestwo cofa się i waha. Rzuciła szybko okiem na młodzież i równie szybko odwróciła oczy.
- Kiedy mówił – podjęła swą opowieść – a nasi przodkowie słuchali, ludzie po cichu weszli między NAS, a jeden z nich go zastrzelił. Czy zrobił to z litości, czy po to, żeby go uciszyć – jest to kwestia, która była roztrząsana w nieskończoność i prawdopodobnie nigdy nie zostanie wyjaśniona. Czy umarł on od tego strzału, czy z wielkiego bólu i wyczerpania (bo jego oczy, jak mówią, szkliły się już jakiś czas zanim przyszli ludzie), nigdy nie będziemy pewni. Niektórzy przypuszczają nawet, że mógł on umrzeć z żalu i troski o NAS. Inni uważają, że miał wystarczająco dużo powodów, żeby umrzeć bez tego. Wszystkie te rzeczy poplątały się i zagubiły w dysputach tych, którzy uwielbiają teoretyzować i argumentować. Jednakże nie ma co dyskutować nad słowami umierającego, które zostały bardzo wyraźnie zapamiętane: “Powiedzcie im! Uwierzcie!”
- Co on im powiedział, żeby robili? – zapytał po chwili jej syn.
Unikała jego wzroku.
- Istnieje wielka rozbieżność zdań na ten temat – powiedziała w końcu. – Widzisz, on był bardzo zmęczony.
Zapadła cisza, milczeli.
- Tak zmęczony – powiedziała – że niektórzy przypuszczali, że pod koniec, musiał naprawdę nie być przy zdrowych zmysłach.
- Dlaczego? - zapytał jej syn.
- Ponieważ był tak bardzo zmęczony i tak strasznie poturbowany. – Patrzyli na nią nieufnie. – Oraz ze względu na to, co powiedział nam, abyśmy robili.
- Co on powiedział nam, żebyśmy robili? – jej syn zapytał ponownie.
- Właściwie... - jej gardło było suche. – Rzeczy, o których myślenia nawet nie można znieść. To wszystko.
Czekali.
- No, co? – jej syn zapytał zimnym, oskarżycielskim tonem.
- “Każdy jest sobą” – powiedziała wstydliwie. – „Nie jest ze stada. Jest samym sobą.” To jedno.
- Co jeszcze?
- “Nie słuchaj nikogo. Nie zależ od nikogo.”
- Co jeszcze?
- “Wyłamuj się z ogrodzeń” – poczuła wzruszenie i mówiła teraz mniej wstydliwie. – Powiedz wszystkim, wszędzie.”
- Gdzie?
- Wszędzie. Widzisz, on myślał, że musi być nas więcej, o wiele więcej niż jesteśmy sobie w stanie zdać sprawę.
Znowu zapadła cisza.
- Co jeszcze? – zapytał jej syn.
- “Bo jeśli nawet kilku mnie nie posłucha, albo mi nie uwierzy, to wszyscy będziemy zdradzeni.”
- Zdradzeni?
- Miał na myśli robienie tego, co ludzie chcą, abyśmy robili. Nie dla siebie samych, ani dla dobra każdego z NAS.
Byli zakłopotani.
- Ponieważ, widzicie, on uważał, że nie ma innej drogi – jej głos znowu się zmienił. - “Wszyscy, którzy prowadzeni są za góry, ładowani są do pociągów. Wszyscy, którzy są ładowani do pociągów spotykają CZŁOWIEKA Z MŁOTEM. Wszyscy, którzy zostają w domu, utrzymywani są tutaj, aby płodzić i rodzić, i wychowywać innych, aby szli za góry, oszukując i zdradzając tym samym siebie, swój rodzaj i swoje potomstwo na zawsze. Przywiedzeni zostaliśmy do tego życia tylko po to, żeby być ofiarami i nie ma dla nas innego wyjścia, jak tylko wybawić samych siebie.” Czy wy to rozumiecie?
Widziała, że byli nadal zakłopotani i cóż się dziwić biednym dzieciom. Lecz teraz starożytne wersety brzmiały w jej pamięci strasznie i odważnie. Była z nich w pewnym sensie dumna. Dopiero teraz nabrała prawdziwej ochoty, żeby im powiedzieć.
- “Nigdy nie dajcie się wziąć” - zacytowała znowu. – „Nigdy nie dajcie się nigdzie zaciągnąć. Niechaj ci, którzy mogą, zabijają Ludzi. Niechaj ci, którzy nie mogą, unikają ich.”
Spojrzała wkoło po nich.
- Co jeszcze? – zapytał jej syn, a w jego głosie był teraz mężny ton.
- “Zabijajcie roczniaki” – spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała bardzo łagodnie. – „Zabijajcie cielaki” – zauważyła, że męstwo opuszcza jego oczy.
- Zabijać siebie?
- “Tak długo, jak Człowiek będzie dominował nad nami” – potaknęła i z ponurym zdumieniem usłyszała swoje własne słowa dodając – „Nie rodźcie dzieci.”
Na to spojrzeli na nią od razu w taki sposób, że pokochała swe dziecko i wszystkie pozostałe jak nigdy przedtem; i powstało w niej takie żałosne i zdumiewające uniesienie, że przez moment była niczym innym jak tylko swoim własnym wewnętrznym szeptem: “Przecież ja jestem sama jedna. A jednocześnie ze stada. Jednym i drugim na raz. Wszystko jest jednym.”
- Czy oni zrobili to, co im powiedział? – głos jej syna przywrócił ją do porządku.
- Czy bylibyśmy tutaj, gdyby zrobili? – zakpił najstarszy.
- Mówią, że niektórzy zrobili – odrzekła matka. – Niektórzy próbowali. Nie wszyscy.
- Co ludzie im zrobili za to? – zapytał inny.
- Nie wiem – powiedziała. – To było tak dawno temu.
- Czy ty w to wierzysz? – zapytało najstarsze cielę.
- Są tacy, co wierzą – powiedziała.
- A ty wierzysz?
- Mówiono mi, że daleko, w najdzikszych kątach gór są niektórzy z NAS, na ogół bardzo starzy, którzy nigdy nie zostali wzięci. Mówi się, że spotykają się nawet dość często, aby rozmawiać i myśleć razem o bohaterstwie i terrorze dwóch wielkich Istot: Tego Który Wrócił i Człowieka Z Młotem. Nawet tu, w domu, niektórzy ze starych i niektórzy z nas staromodnych w to wierzą, a przynajmniej częściowo. Wiem, że są tacy, którzy mówią, że dziura na czole, czy coś w rodzaju cienia uderzenia Młota, jest znakiem bardzo specjalnej zdolności. I pamiętam jak prababcia śpiewała starą, pobożną piosenkę – hmmm... jak to brzmiało, chyba jakoś tak: “Nie bądź jak bezwolne cielę, bądź wojownikiem w walce.” Lecz nie było takich wielu. Już nie ma żadnego.
- Czy ty w to wierzysz? – naciskał najstarszy i teraz została tknięta spostrzeżeniem, że każde z nich, od najstarszego do najmłodszego bardzo potrzebowało się co do tego upewnić.
- Oczywiście nie, głuptasie – powiedziała i od razu owładnęła nią jakaś niezrozumiała wstydliwość, bo dotarło do niej, że z biegiem czasu ten młody byczek może być do niej doprowadzony. – To jest tylko taka stara, bardzo stara legenda – i z miękkim, słabym uśmiechem dodała lekko – stosujemy ją do straszenia dzieci.
Tymczasem światło zaczęło padać długimi smugami na równinę, a stado było już tylko złotą mgiełką na horyzoncie. Parował za nim nawóz i kurz delikatnie opadał na stratowaną ziemię. Patrzyła w dal przez chwilę zastanawiając się. Coś – to było jak zapomniane słowo na końcu języka. Poczuła nagły chłód późnego popołudnia i zastanawiała się nad czym się zastanawia.
- Chodźcie dzieci – powiedziała raźnie – czas na kolację. – I poszła w drugą stronę, a one za nią.
“Najgorsze w tym wszystkim” – jej syn myślał, - “że nigdy nie można jej zaufać. Gdy mówi, że tak było, prawdopodobnie tylko próbuje cię zwieść. Jeśli mówi, że tak nie było, to prawdopodobnie właśnie tak było. Lecz nigdy nie możesz być pewien. Nie będziesz, dopóki się sam nie przekonasz. A ja pójdę” – powiedział sobie. – „Nie obchodzi mnie, co ona chce. A jeżeli nie jest tak, dlaczego mam w takim razie mieszkać w górach, i nie przejść tej wielkiej podróży, aby  przekonać się co to jest. A jeśli to, co powiedziała jest prawdą, JA przecież wiem już o tym zawczasu i tym, którego JA dostanę, będzie Człowiek Z Młotem. JA usunę Jego i Jego Młot z drogi na zawsze, a to uczyni MNIE jeszcze większym bohaterem od Tego Który Wrócił.”
Tak więc, gdy jego mama spoglądała na niego z troską, on niezupełnie śmiąc zadać jej pytanie, posłał jej swój najczulszy uśmiech i potarł swoją głową jej głowę, a ona została pocieszona.
Najmniejsze i najmłodsze z nich wykonywało podwójne skoki, żeby za nią nadążyć. Teraz, kiedy już nie musiałoby jej przerywać i żadne ze starszych i większych go nie usłyszy i nie będzie sobie z niego robić żartów, wstydliwie wyszeptało swoje pytanie, tak ciepło, wilgotno i łaskotliwie, że poczuła je jakby polizało jej ucho.
- Czego chcesz, kochanie? – zapytała pochylając się.
- Co to jest pociąg?

Przetłumaczył PL